Wspomnienia Ludwiki Bukowiec

Dopiero dnia 29 kwietnia 1949 r. przyszli[1] prosto do stodoły, tam gdzie syn siedział za słomą, otworzył drzwi i dał się słyszeć strzał 4 razy. Jak tylko wystrzelił, usłyszałam skomlenie i wyskoczyłam na pole w stronę stodoły, a ten biedak już wyszedł parę kroków i siadł na kamieniu trzymając się za brzuch rękami i tak mi mówi, oj mamo, mamo już po mnie, wszystkie kulki mam we wnętrznościach. I tak go zaprowadziłam do izby, co jeszcze mógł nogi przekładać, i tam zaraz przyleciał drugi milicjant, zaraz pierwsze słowa, gdzie jest Władek? - zapytał, syn nic nie odpowiedział, znowu drugie pytanie, gdzie masz broń? On wyciągnął z kieszeni różaniec i tak mu mówi, to jest moja broń, bom przysięgał bronić ojczyzny i wiary. W tych słowach już osłabł i upadł na poduszki, wołał księdza, mamo darujcie. Ja wtedy, przepraszaj Pana Jezusa, i zaczął wołać, Jezu daruj! Momentalnie bielał na twarzy i już śmiertelny. Wtem przylecieli, brać, do szpitala brać - krzyczał - wyzdrowieje. Co, wyzdrowieje zabity - wołam. Zacoście go zabili? To Polacy, to są katolicy? Byłam jak kamień, ani łza z oka mi wtedy nie wyszła. A on się jeszcze popatrzył w górę i tak mi mówi: oj mamo, mamo! Ja już majówkę będę w niebie śpiewał. Jeszcze raz zawołał - księdza. Jak przylecieli jeszcze raz, bo już wóz był gotowy, złapali razem z pierzyną i wynieśli rzucając na garść słomy - jeszczem miała tyle siły, ze poszłam do wozu i mówię temu, co miał go już wieźć, żeby stanął, bom chciała podłożyć poduszkę pod głowę, ale jak ten krzyknął - jedź piorunem jedź, a do mnie z karabinem strzelać przystawił, mnie już było wszystko jedno, czy mię zabije, czy nie; jak nie krzyknę - bij byku (bez namysłu), zaczęłam iść do izby i zaszłam do progu wyczerpana i omdlała, co mię już zanieśli do łóżka całą we krwi własnego dziecka. A właśnie pominęłam, jak go rozbierałam, gdyż był ubrany w suknię damską i na głowie chusteczkę miał, wtedy, co go zabili. Chciałam ściągnąć z niego tę suknię i razem się też ściągła i koszula, co właśnie można było widzieć jego rany - miał ich dwie, jedna pod szyją, a wyszła widocznie przez prawe ramię, bo tak strasznie krew uchodziła, co cała pościel i ściana była czerwona, a przed łóżkiem kupa krwi; ja całam była skrwawiona. Może by był doczekał księdza, gdyby go byli nie ruszali z łóżka, bo tym przewiezieniem krew więcej się ruszała i uchodziła; znowu go przekładali na drugi wóz i w Strzeszycach zakończył życie. Ksiądz Dziekan już był na drodze tak zwanej Sędziówce, co się dowiedział i udzielił mu ostatniego rozgrzeszenia, co jeszcze ma być skuteczne dla duszy.  Właśnie ten zbój nie pozwolił stanąć, ale mi powiedział ksiądz, że on zrobił swoje. Było to koło godziny pierwszej po południu; a koło szóstej już byli autkiem z całą hołotą i chcieli dom wywrócić, szukając, wywracając krzyczeli - benzyną lać będziemy palić wszystko. Synowi pomnik postawić kazali ojcu na gnoju; tak się wściekali, że nic a nic nie znaleźli, co właśnie chcieli; bardzo im chodziło o broń. No i musieli podłożyć przy potoku granaty dwa, bo właśnie tam zaprowadzili Benedyka Salaburę i pokazali mu, żeby świadczył, że to były tego zabitego, a tu sami widocznie to zrobili. Wszystko tak strzepali, wywracali, co było tak zdawało, że koniec świata. Pod wieczór dopiero odjechali. Wtedy dopiero zaczęły przychodzić do nas sąsiedzi i zajmować się nami, co już byliśmy mało żywi. Straszny to był dzień dla nas. Dwóch synów młodszych było w szkole. Gdy się dowiedział o tym, że zabili brata, palce sobie gryzł i pędził za nimi, co go ledwo córka zatrzymała na Mocarzy. Na drugi dzień napisał wiersz - straszny dzień, miał lat dwanaście. Zaraz na drugi dzień była komisya , bo go zawieźli do Laskowej. Oczywiście się dowiadywali krewni, co będzie z ciałem, więc orzekli, aby go zabrać, i na drugi dzień pogrzeb się odbył; ale to był dzień jarmarczni , więc ludzi było dużo; a do tego koledzy, koleżanki całą noc robili wieniec i przygotowali, co kto mógł, aby oddać ostatnią przysługę; co też wypadło, jak przystało na katolika. Znowu przyjechali do księdza, właśnie gdy ludzie szli z cmentarza, uwidzieli tyle ludzi - po co on taki pogrzeb wyprawił - ja nikogo nie zapraszał, jak każdemu katolikowi, tak i jemu. Potem jeszcze wzywali na UB ojca i córkę, ściągali protokoła. Straciliśmy najstarsze dziecko i pomoc w gospodarstwie. A ile zdrowia nas to kosztowało, to może ten zrozumie, co to przechodził w swoim życiu. Co jeszcze na tym nie koniec, bo jeszcze córkę zabierali do Limanowej i ciągłe strachy i niepokoje o dalsze jutro. O jak nam ciężko było prowadzić to nasze życie w gospodarstwie przez te lata i do dziś dnia.

Wspomnienia te napisała Ludwika Bukowiec, z domu Uryga, około 1958 r.


[1] Powojenną wojnę z polskim powstaniem narodowym, sowiecki okupant wygrał dzięki polskim donosicielom. Nasza wiedza o donosicielach tamtych czasów jest szczątkowa. Ogromna większość sprawców tysięcy tragedii ludzi podziemia, bezpiecznie ukrywa się w archiwach. System i skala naboru konfidentów, to niedościgniona specjalność bolszewizmu, wiernie przeniesiona na grunt zniewolonej Polski. Przeważały metody przymusu, wykorzystywania mniejszych lub większych uprzednich przewinień obywatela metodą przetargu: albo idziesz do więzienia, albo współpraca. Konfidentów spontanicznych, bezinteresownych, "ideowych", było najmniej. Z książki Henryka Pająka - Oni się nigdy nie poddali.