Na Polski imię, na Jej cześć, podnosim czoła dumne - garść refleksji po obchodach Święta Niepodległości na limanowskim Rynku

   Zarzekałem się, że tym razem obejdzie się bez zbędnego patosu. Miało być inaczej, a wyszło jak zwykle, czyli po staremu. Zresztą widać to już po tytule, w którym uderzyłem w wysokie tony, podpierając się fragmentem „Roty” Marii Konopnickiej. Jak się człek wychował na Kraszewskim, Sienkiewiczu, Żeromskim, Brandysie, tudzież w wieku dojrzałym na Łysiaku, tak mu już zostanie. Zatem miejcie wyrozumienie dla mnie, że znów poniosła mnie podniosła retoryka, i przymknijcie oczy na manieryzmy i archaizmy, którymi tak namiętnie zaśmiecam teksty.

Po tym pokrętnym nieco wstępie czas przejść do rzeczy. Deklaruję na wstępie, że nie będzie to jakakolwiek recenzja, czy też próba oceny podsumowującej wydarzenia. Ot, garść – jak w tytule – spostrzeżeń i uwag, miejscami może chaotycznych, poczynionych w dżdżyste świąteczne południe 11 listopada Roku Pańskiego 2013. Zafundowałem sobie miejsce w ostatnim rzędzie na widowni. Po trosze z konieczności. Zyskałem dystans, szeroki kąt widzenia ( co przekłada się na szeroki kadr) i komfort chłodnej – zdawałoby się – oceny. Frekwencja zadziwiła chyba wszystkich. Od razu dodam, że pozytywnie. Wedle moich (i nie tylko) szacunków przekroczyła tę z lat ubiegłych. Wydawało się, że chłód, mgła, chwilami siąpiąca mżawka, skutecznie odstraszą entuzjastów listopadowego świętowania. Gdzie tam! Limanowianie tłumnie wylegli na rynek, całymi rodzinami, z dziećmi. Młode matki, młodzi ojcowie ze swoimi pociechami, młodzież szkolna – niepodległościowa sztafeta pokoleń zyskała kolejnych zmienników. Mimochodem podsłyszałem rozmowę dzieci roznoszących w koszyczkach niepodległościowe kotyliony, zmartwionych tym, że nie dla wszystkich starczyło, a rozdały ponoć o dwieście więcej niż rok wcześniej. Ja miałem fart, dostał mi się ostatni. Ładny, z orłem strzeleckim w biało-czerwonej aureoli. To już trzeci w kolekcji. Nie wiedzieć czemu, wojsko - to prawdziwe - nie dojechało. Może byli potrzebni akurat w Afganistanie? I tylko salwy, salwy, salwy honorowej żal. Zarzekam się, że armię kocham i szanuję. Wszystkiemu winni politycy. Ajuści! Nota bene, gdzieś ostatnio wyczytałem (były to dane Ministerstwa Obrony Narodowej), iż nasza armia - pod rządami jedynie słusznej partii - zredukowała się z własnej nieprzymuszonej woli do stanu nieco ponad 99 tysięcy wojowników, w tej liczbie blisko półtorej setki generałów, 23 tysiące oficerów, 41 tysięcy podoficerów, i tylko, czy aż! 32 tysiące szeregowców. Zatem jeden oficer ma pod sobą dwóch podoficerów i jednego, z ułamkiem, żołnierza. Można zawsze przytoczyć na pocieszenie argument, iż wdrożono nareszcie ( po dwustu latach z okładem) reformy Sejmu Wielkiego 1788-1792, stanowiące stutysięczną armię. Przypomnę jeno, iż liczba ludności Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a właściwie Rzeczpospolitej Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego, szacowana była w 1772 roku na 14 milionów. Należy przyjąć, iż nieobecność Czerwonych Beretów została usprawiedliwiona. Z tego stanu rzeczy ucieszyły się gołębie na limanowskim rynku, jako że miały świąteczny błogi spokój. Armia nie dopisała, co nie znaczy, że mundurowych nie było. Wprost przeciwnie. Było ich bez liku. I nie o milicjantach tu mowa, bo ci gdzieś czmychnęli. Młodym przypomnę, że do roku 1989 obchody kolejnych rocznic odzyskania niepodległości było zakazane. Zomowcy bez pardonu pałowali wszystkich, którym się uwidziało świętować 3 Maja, czy też 11 Listopada. W nienagannie równym szeregu stanęli: strzelcy, rekonstruktorzy, harcerze i zuchy. Słowa uznania ( i awans) należą się porucznikowi od „Strzelca” za zmobilozowanie pół setki podkomendnych. Swoją drogą, ten oficer umie dobierać wojaków; chłopcy malowani, sami wybierani, a dziewczyny - urodziwe, że hej! Rekonstruktorzy (śmieją się z nich, że to chłopcy z wysokim czołem i oszroniałą skronią, którzy nie wyrośli jeszcze z krótkich spodenek) wystawili też nad podziw mocną reprezentację. Do tego jeszcze zbrojną. Siła chłopa. Z jakiegoś nowego stowarzyszenia, historii żywej, czy coś koło tego, na pewno z Jabłońca. Tak mówił konferansjer, jeżeli dobrze dosłyszałem. Przypomniałem sobie, że jakiś czas temu było o nich głośno. Nawet w ratuszu wzięli ich pod lupę. Muszę przyznać, że to uniwersalna i wszechstronna grupa. Uniformy z pierwszej i drugiej wojny, ekwipunek,  konie, powozy. Widać mają spory potencjał i talenty organizacyjne. Dzięki nim mogłem pierwszy raz w życiu zobaczyć na żywo, jak wyglądali nasi chłopcy od Andersa, co wzięli krwawym szturmem Monte Cassino, i chłopaków od Sosabowskiego, co lądowali w ogniu zaporowym pod Driel, naprzeciw Arnhem. Rekonstruktorami dowodził kapral; po ruchach, sylwetce i komendach widać było, że to prawdziwy zupak, co z niejednego pieca chleb jadał i lubi dać wycisk.W jego drużynie byli młodzi chłopcy i starzy weterani – kondotierzy. Nie daj Boże, spotkać takich w ciemnej ulicy. Ciarki przechodzą po grzbiecie. I lepiej z nimi nie zadzierać. Ucieszyłem się na widok licznej drużyny harcerzy i zastępu zuchów ze starej poczciwej Jedynki. Bywało w latach poprzednich, że harcerzy na limanowskich uroczystościach jak na lekarstwo. A teraz cała drużyna. Brawo! Widać, ktoś się nareszcie wziął energicznie do roboty. A gdzie pozostałe limanowskie szkoły? Chyba że udział w uroczystościach jest reglamentowany i nie każdy zasługuje na takie wyróżnienie. Klamrą spinającą obchody była inscenizacja historyczna inspekcji Komendanta. Nic nowego i odkrywczego. Podobnych imprez plenerowych jest teraz na pęczki. Ta była już trzeci raz z rzędu i tak sobie myślę, że już na stałe wpisała się w świąteczny pejzaż limanowskich obchodów. Niby tak samo, ale trochę inaczej. Więcej wojska i koni, nowe mundury. Każdy chciał uścisnąć dłoń Komendanta. Widać, że formuła spektaklu się nie wyczerpała. Aktorzy byli wyluzowani, uśmięchnięci, pewni siebie. Wszak to limanowscy mieszczanie; niektórych znam z widzenia. Nawet  Burmistrz był ukontentowany (tak mniemam), bo zabrał się z Komendantem bryczką do bazyliki na mszę świętą w intencji Ojczyzny. Intryguje mnie to, czy Komendant poprosił Burmistrza do powozu, czy tez wydał stosowny rozkaz. Stałem daleko i nie słyszałem. Skonstatowałem, że inspekcje Komendanta zbiegły się w czasie z rządami obecnego Burmistrza. Zależność? Czy li tylko zbieg okoliczności? Tak czy owak obydwaj zbierają cięgi za rządy twardej ręki. Z tłumu wyróżniały się osoby w siwych czapkach z daszkiem. Nie wiem, czy to jakaś nowa moda? W wypełnionej po brzegi bazylice, uroczystej koncelebrze w intencji Ojczyzny przewodził ksiądz Proboszcz. Chylę czoła przed Kaznodzieją za usłyszane słowo Boże, mądre, odważne, chwilami mocne. Przypomniałem sobie, że w roku ubiegłym przypadła czterechsetna rocznica śmierci księdza Piotra Skargi. Moja wspaniala nauczycielka historii i języka polskiego z wiejskiej podjabłonieckiej szkoły często o nim wspominała. Miał odwagę domagać się szacunku dla Ojczyzny i bardziej godnego bytu dla rodaków. Na mocno reklamowany bigos się nie załapałem. Swoją drogą, czas najwyższy zmienić menu! Pod rozwagę włodarzom miasta. W żelaznej militarnej ofercie jest przecie jeszcze grochówka. W świąteczny niepodległościowy poniedziałek obserwowałem na limanowskim rynku ludzi uśmiechniętych i dumnych, godnych i wolnych. Widziałem Polaków.

Spisał: Obserwator