Kapitan Tadeusz Paulone patron tymbarskich Strzelców

           Kapitan Paulone jest niewątpliwie jednym z prawdziwych patriotów, z tych, którzy  dla Ojczyzny nie szczędzą sił, nie unikają trudów i cierpień, a nawet świadomie i dobrowolnie składają życie na Jej ołtarzu. Zginął 11 października 1943 roku w Oświęcimiu.

     Ciekawa to postać, a tak mało znana, nawet w swych rodzinnych stronach. Wzór trwania  na stanowisku nie dla chwilowej kariery, wygodnego życia, poklasku widzów – lecz  dla wyższego celu, jakim jest dobro Ojczyzny. Godny naśladowania dla wszystkich, którzy naprawdę pragną Ją kochać – niezależnie od tego, gdzie będą  pracować i jak potoczą się ich losy. Tadeusz Paulone pochodził z maleńkiej  wioski Piekiełko, leżącej w Beskidzie Wyspowym, między Tymbarkiem a Limanową, w województwie małopolskim. Wprawdzie w Piekiełku nazwisko Paulone jest jeszcze znane i są osoby – zwłaszcza starsze i z nim spokrewnione –  pamiętające  Tadeusza z lat dziecięcych i młodzieńczych, jednak  młodzi często nie umieją już odpowiedzieć na pytanie kim był kapitan  Paulone. Nie ma też w Piekiełku, ani w jego najbliższych okolicach takiego nazwiska, co zdaje się być bardzo dziwnym. Owszem, mieszkała tu rodzina  o tym nazwisku, jednakże w 1929 roku opuściła  Piekiełko i wyjechała „za chlebem” do dalekiej Argentyny. Pamięć o niej  pozostała  jedynie w postaci nazwy osiedla, gdzie mieszkała, a które zwane jest „Talianówka” – od nazwy państwa, z jakiego pochodziła – Italii. Opowiadanie o tej rodzinie nie jest ani długie, ani poparte dokumentacją, ale spróbujmy  uchwycić to, co się udało zebrać na podstawie wywiadów i nielicznych dokumentów i powiązać,  w miarę  możności, w jakąś logiczną całość. Być może na tej podstawie uda się komuś w sposób bardziej naukowy opracować dokładniejszą historię – popartą badaniami archiwalnymi. Rodzina Paulone ma niewątpliwie korzenie włoskie. W pisowni tego nazwiska występują różne formy. I tak dziadek Tadeusza używał formy Paolone (Jan ur. 1858 w Quaiso, Włochy). Na dokumentach późniejszych (metryki chrztu w Nowym Rybiu) występuje forma Paulone, natomiast część rodziny osiadła w Argentynie używa nazwiska Pauloni. W metryce chrztu Tadeusza widnieje nazwisko Paulone, takie też będzie używane w tym opracowaniu. Pradziadek Tadeusza (niestety, nie jest nam znane jego imię) przybył do Polski z Włoch – najprawdopodobniej jako ochotnik wojskowy, w czasie Powstania Styczniowego. Tak twierdzą niektóre osoby, z którymi przeprowadzono wywiady. Ponieważ było ich kilka, należy przyjąć, iż jest to prawda. O udziale włoskich ochotników  w działaniach  powstańczych mówią różne źródła, np. w książce Stefana  Kiniewicza  „Powstanie Styczniowe” (PWN, W-wa, !983) jest szereg wzmianek dotyczących współdziałania Włochów (Garibaldi, Mazzini i inni) z polskimi działaczami politycznymi i wojskowymi. Na str. 411  czytamy:  „Był na zachodzie jeszcze jeden kraj – Italia – gdzie sympatia dla Polski była niemalże  jednomyślna. Nie tylko dla mazzinistów i garibaldczyków, ale i dla umiarkowanych  patriotów Polacy byli niedawnymi sojusznikami, a sprawa ich solidarną ze sprawą  Risorgimento. W ciągu lutego i marca we wszystkich większych miastach włoskich odbywały się propolskie wiece, zewsząd napływały składki, tysiące ludzi podpisywały petycje domagające się pomocy dla Polski.” Gdzie i jak długo walczyli ochotnicy włoscy w polskim powstaniu, tego nie wiemy i nie wgłębiamy się w takie badania. Wiemy jednak, że na skutek  wewnętrznych tarć między przywódcami, nie było jedności w działaniach i oddziały powstańcze rozpraszały się. Sytuację taką  opisuje również  S. Kiniewicz w w/w książce, na str. 436: „O świcie 19 marca Langiewicz opuścił obóz z niewielką konną eskortą pozostawiając rozkaz dzienny, w którym zapewniał „walecznych i wiernych towarzyszy broni”, ze żegna się z nimi tylko na dni kilkanaście. Tegoż dnia po południu przeprawił się przez Wisłę na stronę galicyjską i został aresztowany przez Austriaków. Mówiono wtedy powszechnie, że to mirosławczycy wskazali dyktatora austriackiej straży granicznej. Po wyjeździe Langiewicza oddział jego rozprzęgł sie całkowicie. W ciągu paru następnych dni oficerowie na wyprzódki z żołnierzami, bezładnie przedostawali się na stronę galicyjską.” W takich to prawdopodobnie okolicznościach ochotnik włoski Paulone dostał się do zaboru austriackiego, gdzie został internowany (jak wielu innych powstańców), zaś po zwolnieniu pozostał na stałe w Galicji – takie są nasze przypuszczenia, gdyż brak jest jakiegokolwiek dokumentu to potwierdzającego. Nazwisko Paulone  w   okolicach Tymbarku – Piekiełka pojawia się w drugiej połowie XIX w., wraz z pracownikiem związanym z pracami budowy linii kolejowej na trasie Chabówka – Nowy Sącz. Był nim Jan Paulone, syn ochotnika z Powstania Styczniowego. Z zawodu kamieniarz, pracował przy stawianiu przyczółków mostów i  wiaduktów  kolejowych.     Jan widocznie dłużej się zatrzymał w okolicach Tymbarku (linia kolejowa przebiegała przez rzekę Łososinę i liczne, powiązane z nią potoki, było więc dużo roboty kamieniarskiej). Tutaj też poznał pannę Marię Leśniak, z którą, w dniu 27 lipca 1884 r., zawarł związek małżeński. Ślub odbył się w kościele parafialnym w Nowym Rybiu. Jak wynika z ksiąg metrykalnych oboje państwo młodzi w roku zawarcia małżeństwa kończyli po 26 lat. Przy nazwisku Paulone jest także dopisek „di Qualso” oraz „Toffalo”. Jan z rodziną na stałe zamieszkał w Piekiełku – na osiedlu, które do dzisiejszego dnia nazywanym „Talianówką”.  Z małżeństwa tego urodziło się dwóch synów: Franciszek – ur. 25 stycznia 1885 oraz Andrzej – urodzony 30 listopada 1886 r. Jan Paulone zmarł 14 września 1934 r., zaś jego żona 5 stycznia 1941 r. Oboje spoczywają na cmentarzu parafialnym w Nowym Rybiu. Tam również spoczywa ich młodszy syn, Andrzej, który zmarł 21 grudnia 1954 r. Był on – jak odnotowano w akcie zgonu – w „nieznacznym stopniu niepełnosprawny w mowie i na umyśle”. Jednakże,  w/g rozmówców, był inteligentny i bardzo grzeczny w stosunku do innych. Franciszek natomiast (starszy syn Jana) – w akcie małżeńskim odnotowany został już jako rolnik, mimo iż nadal zajmował się – po ojcu – kamieniarstwem. W styczniu 1908 r. zawarł związek  małżeński z Julianną Homa, pochodzącą z Tymbarku. Jako małżeństwo osiedli w Piekiełku, gdzie prowadzili niewielkie gospodarstwo rolne. Na „Talianówce” wybudowali dom i oborę, w dużej części z kamienia, co w tamtych czasach  nie było spotykanym w  tych okolicach. Rodzina mieszkała tam ponad 20 lat – do czasu wyjazdu do Argentyny. Państwo Julianna i Franciszek Paulone – mieszkając w Piekiełku  – mieli pięcioro dzieci. Byli to: Tadeusz – urodzony 23 lipca 1909 r., Edmund  Paweł – urodzony 3 lipca 1912 r.,  Jan Eugeniusz – urodzony 24 stycznia 1914 r., Zdzisław  (?)  i Emilia Marianna – urodzona 22 lipca 1921 r. W Argentynie urodziło się jeszcze dwóch chłopców: Eugeniusz  - w 1931 r. i Emilio Luis – w 1933 r. Dzieci urodzone w Polsce dzieciństwo spędziły w Piekiełku. Tu też uczęszczały do szkoły ludowej, w której nauka trwała 4 lata. Mieściła się ona w budynku karczmy Żyda Kaufmana. Uczył w niej tylko jeden nauczyciel. Patronem tej szkoły był św. Stanisław Kostka. Po ukończeniu szkoły ludowej  dalszą naukę chłopcy kontynuowali w szkole powszechnej w Tymbarku, gdzie często odwiedzali pp. Kapturkiewiczów, jako że p. Maria  Kapturkiewicz była siostrą  ich matki (Julianny Homa). Po pewnym czasie wytworzyła się bardzo serdeczna więź między Tadeuszem, a ciotką, która traktowała go jak własnego syna. Była to prawdziwa więź rodzinna, która dotrwała do ostatnich dni jego pobytu w Tymbarku,  w sercach zaś na pewno do końca życia obojga. W każdym razie widać wyraźny wpływ cioci (tak zawsze zwracał się do p. Marii.) na Tadeusza. To ona zachęcała go – chociaż on również tego pragnął – do kontynuowania nauki. Ona też zapewne miała duży wpływ na jego patriotyczne ukształtowanie, jako Polaka. Nie wiemy co było powodem, że rodzina Tadeusza postanowiła opuścić Polskę i wyjechać do Argentyny. Możemy tylko domyślać się, że była to chęć poprawy sytuacji materialnej, gdyż  w  dawnej  Galicji, a szczególnie w powiecie limanowskim panowała wówczas ogromna bieda. Pisze o niej Orkan, który  tak doskonale znał warunki życia mieszkańców tego regionu. Piszą i inni, np. opisujący działalność inż. Marka na tym terenie. Nie wchodząc w szczegóły stwierdzamy tylko, że w roku 1926 wyjeżdża najpierw  sam Franciszek Paulone, pozostawiając w kraju resztę rodziny – do czasu znalezienia w Argentynie pracy  i przygotowania mieszkania. Dowiadujemy się tego z „Karty wezwania” Wydziału Konsularnego w Argentynie, dotyczącej sprowadzenia tam żony Julii wraz z dziećmi. Z „Karty” tej dowiadujemy się również, że Franciszek Paulone zamieszkał w miejscowości Florencja w prowincji Santa Fe, gdzie zatrudniony był jako murarz, zarabiając dziennie 8 dolarów, co dawało mu miesięczny dochód 200 dolarów. Wtedy też prawdopodobnie nastąpiła decyzja Tadeusza o pozostaniu w Polsce. W „Karcie Wezwania” zapisane jest, że Franciszek pragnie sprowadzić „Żonę y pięcioro dzieci: Tadeusz, Zdzisław, Jan, Edmund i Emilja, zam. w Polsce”. Później nastąpiła jednak zmiana i na  „Karcie” dokonano poprawki, skreślając z niej Tadeusza. Zachodzi pytanie – dlaczego Tadeusz nie pojechał do Argentyny wraz z resztą rodziny? Odpowiedź  otrzymujemy od p. Marii Pulit, córki Marii Kapturkiewicz – ciotki Tadeusza. Kiedy nadszedł decydujący moment  wyjazdu do Argentyny, Tadeusz  ze łzami w oczach prosił: „Ciociu, ja jestem Polakiem i chcę żyć w Polsce. Będę Ci pomagał i wszystko robił dla Ciebie, tylko pozwól mi pozostać . Nie będę dla was ciężarem”.  Na takie prośby ciocia nie pozostaje obojętna. Godzi się   i przyjmuje go do swego domu, jak własnego syna. Mimo, że  matka z rodzeństwem jeszcze nie wyjechała, Tadeusz  już zamieszkał w Tymbarku, gdzie czuł się doskonale. Ciotka, pragnąc by  chłopiec dalej się kształcił, po ukończeniu  szkoły powszechnej zapisuje go do  renomowanego II Gimnazjum im. Króla Bolesława Chrobrego w Nowym Sączu. Było to w roku 1927. Na czas nauki Tadeusz zamieszkał, jak wielu innych gimnazjalistów  z prowincji, na prywatnej stancji. Dojazd wprawdzie był możliwy, gdyż  kursował pociąg   relacji  Chabówka – Nowy Sącz, jednakże zabierał zbyt dużo czasu. Tak więc korzystniejszym było mieszkać na stancji – mimo iż  wiązało się to z dość dużymi kosztami.  Ciotka chętnie łożyła na  kształcenie chłopca, mimo iż państwo Kapturkiewiczowie nie należeli do bogatych.  Często też – aby zaoszczędzić na kosztach przejazdu – pieszo wędrowała  z Tymbarku do Nowego Sącza, by zanieść Tadeuszowi  „coś do jedzenia”. Potwierdzeniem, że było to praktykowane jest opis ks. Władysława Pachowicza z Zarąbek k/ Tymbarku, zamieszczony w książeczce pt. „Matka” (Tarnów  1993) na str. 12/13. Tadeusz został gimnazjalistą, a jego matka wraz z pozostałymi dziećmi wyjechała w roku 1929  do męża  w Argentynie. Wcześniej jednak sprzedano  gospodarstwo sąsiadom, Aleksandrowi i Józefowi Smoter  oraz Bubuli. Tadeusz uczył się dobrze. Szczególnie – podobno – interesował się historią, z której „wybierał” swych ulubionych bohaterów (z którymi się identyfikował), zwłaszcza walczących o dobro Ojczyzny i pokonujących jej wrogów. Dyrektorem II Gimnazjum im. Króla Bolesława Chrobrego był wówczas Stanisław Serafin, cieszący się dużym autorytetem. To dzięki jego kierownictwu poziom nauczania w tej szkole był wysoki. Sam, jako nauczyciel i kierownik tej placówki, był wymagający, ale sprawiedliwy. Cieszył się więc powszechnym szacunkiem w sądeckim środowisku. W roku 1931 młody Paulone kończy naukę w gimnazjum egzaminem maturalnym. Po otrzymaniu świadectwa dojrzałości wraca na krótko do Tymbarku – na odpoczynek. Ma już sprecyzowane plany co do dalszego życia. Postanawia podjąć zawodową służbę wojskową. W rozbudzeniu zainteresowania wojskiem dopomógł brat matki – Jan Homa, zawodowy wojskowy. Skierował on Tadeusza do szkoły wojskowej (niestety nie jest nam znana jej nazwa) w Dębicy. Po jej ukończeniu, już jako oficer Paulone przeniesiony został do Cieszyna, gdzie otrzymał przydział służbowy w 4 PSP. Służąc w Cieszynie, w roku 1936 poznał panienkę o nazwisku Roma Sygnarska. Była to córka nauczycieli mieszkających pod Dębicą. Do gimnazjum chodziła w Cieszynie. Miłość była głęboka i wzajemna. Oto co pisze o tym sama Roma Sygnarska w liście do matki Tadeusza: „Chodziłam wówczas do ósmej klasy gimnazjalnej w Cieszynie, gdy w lutym 1936 roku poznałam Pani syna. Nie mogłam go nie pokochać – Miał coś czarującego w obejściu (...) a poza tym był człowiekiem nadzwyczaj uczciwym, bardzo dobrym i uczynnym, o prawym charakterze (...) Był ceniony w wojsku przez przełożonych (...) przepowiadano mu świetną karierę. Dosyć na tym, że nie widziałam poza nim świata. Nie wiem dlaczego pokochał mnie i on (...) pewnie wiedział, że jestem mu oddana i bardzo go kocham, bo było przecież mnóstwo kobiet ładniejszych i bardziej wartościowych ode mnie, które chętnie nazwałyby go „swym”.  Niestety, ja jestem biedna, a aby wyjść za mąż za wojskowego, który nie był kapitanem, trzeba było złożyć parę ładnych tysięcy w ministerstwie. Tak więc czekaliśmy: ja koło Dębicy, u moich rodziców, on w Cieszynie. Od czasu do czasu przyjeżdżał do mnie, a gdy ja miałam więcej wolnego czasu niż on, to z kolei ja jeździłam do Cieszyna. (...) Ale nie doczekałam się na ślub. Wybuchła wojna...” Piękna to miłość i warta opisu – szkoda tylko, że nie doszło do szczęśliwego finału, jak to bywa w romansach lub bajkach. Widmo wojny było natomiast realne. W połowie roku 1939 nastąpiły nominacje oficerskie. Jan Homa, wujek Tadeusza – na stopień majora, zaś Tadeusz - na stopień kapitana. Radość, gdyż teraz – jako kapitan – będzie mógł zawrzeć związek małżeński z ukochaną Romą. Radość jednak przedwczesna. Dnia 1 września Tadeusz, jako dowódca zwiadu konnego 4 PSP w Cieszynie, wyrusza na front. Niestety, nie znamy jego udziału w kampanii wrześniowej. Przeżył ją jednak zdrowo, bez odniesienia ran. Uniknął niewoli. Natomiast jego wujek – Jan Homa – poległ na polu walki. O dalszych losach Tadeusza dowiadujemy się nieco dzięki temu samemu listowi Romy, który cytowaliśmy powyżej. Czytamy w nim: „10 września 1939 roku przyszedł do nas Tadzio zarośnięty (...) z dwoma kolegami w pełnym uzbrojeniu. (Niemcy byli tu już od trzech dni).  (...) Przebraliśmy ich w cywilne ubrania i tego samego wieczoru wywiozłam ich do znajomego leśniczego. Tam odpoczęli dwa dni i już w cywilu, ale z bronią w ręku (co groziło śmiercią) poszli za wojskiem, aby dołączyć do oddziałów”. Z tych zdań wynika, że oddział  Tadeusza został rozbity, a jemu i jego kolegom udało się  wymknąć i uniknąć niewoli. Po odpoczynku udali się w kierunku frontu, by kontynuować walkę. To jednak im się nie udało i wkrótce – jak pisze dalej pani Roma w swym obszernym liście: „Dokładnie po tygodniu wrócił do nas Tadzio. Rosjanie wkroczyli i nie było sensu iść dalej. Siedział u nas trzy tygodnie.” Te trzy tygodnie to okres przygotowania do dalszego życia. Wraz z panną Romą snuli plany na przyszłość. Ponieważ w szkole, w której uczyli rodzice Romy, kwaterowało wojsko, zaś Tadeusz nie miał żadnych cywilnych dokumentów, pobyt w tej miejscowości  stawał się niebezpieczny. Postanowiono więc, że wróci do Tymbarku, gdzie w sposobnym czasie zawrą związek małżeński. W Tymbarku, ze względów bezpieczeństwa, nie zamieszkał u ciotki, lecz w tzw. „Starym Dworze”, u administratora miejscowych dóbr ziemskich,  Mariana Prökla. Wcześniej jeszcze – z tych samych powodów – przez krótki czas ukrywał się na terenie Rabki, w willi inż. Antoniego Grochowolskiego. Mieszkając tam nawiązał kontakt z majorem Franciszkiem Galicą, szefem tworzącego się na tamtejszym terenie podziemia. W Tymbarku zjawił się pod koniec października i został zatrudniony (fikcyjnie) przez dziedziczkę tutejszych dóbr ziemskich, Zofię Turską na stanowisku gajowego lasów pod Mogielicą. To daje mu dużą możliwość kontaktowania się z innymi oficerami WP, z którymi rozpoczyna organizować w terenie tajne komórki ruchu oporu. W pierwszych dniach stycznia 1940 r., dzięki pracownikom Urzędu Gminy w Tymbarku, a szczególnie Michałowi Macko, Tadeusz Paulone otrzymuje nowe dokumenty na nazwisko „Tadeusz Lisowski, urodzony w miejscowości Krzywczyce koło Lwowa, dnia 23 lipca 1909 roku.” Pod takim też nazwiskiem Podhalańska Spółdzielnia Owocarska w Tymbarku wydała mu dokument (również fikcyjny), że jest zatrudniony w tej placówce jako zbieracz ziół  i runa leśnego, co dawało mu możność stosunkowo swobodnego poruszania się w terenie. 6 stycznia 1940 r., w domu Stanisława Pyrcia w Tymbarku zorganizowano pierwszą formalną komórkę konspiracyjną, pod przewodnictwem kpt. Tadeusza Paulone. W jej skład weszli:
  • -       kpt. Tadeusz Paulone – ps. „Lisowski”
  • -       por. Szymon Pyrć – ps. „Jaskółka”
  • -       Władysław Duchnik – ps. „Duchniewski”
  • -       Józef Kulpa - ps. „Owoc”
  • -       Andrzej Kruczyński – ps. „Horodenko”
  • -       Michał Macko - ps. „Ryszard”
  • -       Adam Niesiołowski - ps. „Gawin”
  • -       Franciszek Sojka - ps.„Kajos”
  • -       Antoni Surdziel  - ps. „Dzik”
  • -       Jan Zapała  -  ps. „Osa”
  • -       bracia Kołowscy.
Wszyscy złożyli przysięgę na krzyż, według tekstu:  „Wobec Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej kładę swe ręce na ten święty krzyż – znak nadziei i zbawienia – i przysięgam być wiernym Rzeczypospolitej, stać na straży Jej  honoru i Jej wyzwolenia. Walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary samego życia.     Przysięgam – Prezydentowi Rzeczypospolitej oraz Naczelnemu Wodzowi i jego rozkazom oraz wyznaczonemu Komendantowi będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało. Tak mi dopomóż Bóg!” Dokonanie tego aktu potwierdzili wszyscy swymi podpisami na tylnej stronie jednego       z  obrazów religijnych, znajdujących się  w mieszkaniu Stanisława Pyrcia.     Tak rozpoczęła się oficjalna działalność Ruchu Podziemia na Tymbarskiej Ziemi. Oczywiście, działalność ta miała miejsce już wcześniej. Przecież już 11 grudnia 1939 r. we dworze Zofii Turskiej major Szyćko, ps. Wiktor”, wraz z porucznikiem Janem Cieślakiem, ps. „Maciej” przyjęli przysięgę od rodziny Zofii Turskiej i niektórych pracowników jej dworu. Było to jednak działanie nieoficjalne. Natomiast od dnia 6 stycznia, po złożeniu przysięgi w domu   Pyrcia, działalność ta stała się już oficjalną. Kapitan Paulone działał bardzo aktywnie, jednakże był żołnierzem „z krwi i kości” i dlatego praca konspiracyjna nie dawała mu zadowolenia. On pragnął walczyć jak przystoi na żołnierza – otwarcie, z bronią w ręku. Postanawia więc przedrzeć się przez kordon  graniczny i dotrzeć do tworzącej się Armii Polskiej na Zachodzie, której organizatorem i naczelnym wodzem był gen. Władysław Sikorski Rozpoczyna więc odpowiednie przygotowania – rozpoznanie terenu i możliwości przekroczenia granicy. W lutym robi już osobiste przygotowanie  do wymarszu.. Znów pojawia się u ciotki Kapturkiewiczowej, która pomaga mu w skompletowaniu ekwipunku. W daszek czapki wszywa prawdziwe jego dokumenty. Fałszywe natomiast mają mu służyć jedynie  „na wszelki wypadek” – w czasie przekraczania granicy. Wreszcie nastąpiła najcięższa chwila dla Tadeusza i jego najbliższych – chwila pożegnania. Było to pożegnanie bardzo czułe, a zarazem bardzo bolesne – wszyscy bowiem podświadomie przeczuwają, że jest to ich ostatnie już spotkanie. Ciotka, ze łzami w oczach, błogosławiąc go na drogę, czyni znak krzyża świętego na czole i szepce modlitewne błaganie o szczęśliwą drogę, gorąco całuje jego czoło. Tadeusz równie gorąco całuje ręce cioci, dziękując za wszelkie dobro, jakie mu wyświadczyła w życiu i przeprasza za wszystkie kłopoty, jakie jej sprawił swoją obecnością i prosi o pamięć w modlitwie. Ciotka wręcza mu jeszcze specjalny kawałek chleba, tzw. „ułomek”, aby mu nigdy chleba nie brakowało (taki jest bowiem zwyczaj w tej okolicy). Tadeusz ruszył w świat – „w nieznane”. Przerzut został ustalony przez granicę w Szczawnicy – w marcu. Tam też zameldował się – w określonym  miejscu  i ustalonym terminie. Początek wyprawy odbył się bez żadnych przeszkód. Dalej jednak los mu nie sprzyjał. Ledwie zdążył przekroczyć granicę   w Szczawnicy i wszedł  na teren Słowacji, zatrzymany został  przez tamtejszą, współpracującą z Niemcami, policję. Natychmiast powiadomiono placówkę gestapo w Nowym Sączu i wkrótce (w Muszynie) nastąpiło przekazanie Tadeusza przez policję słowacką funkcjonariuszom gestapo. Ci przewieźli go do swej siedziby w Nowym Sączu, gdzie przez pewien czas był przesłuchiwany i torturowany. Tadeusz był jednak odporny. Mimo różnych metod tortur i upokorzeń nie uległ, nie zdradził nikogo i nie ujawnił powiązań organizacyjnych. Śledztwo spełzło na niczym, podjęto więc decyzję przewiezienia go do Tarnowa, gdzie osadzono go w  więzieniu i nadal prowadzono śledztwo. Jednakże i tu nie załamał się i nie zdradził nikogo. Uznano go jednak za osobę niebezpieczną i wysłano do nowopowstałego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Otrzymał tam numer 329. Był tam jednym z pierwszych więźniów i jednym z pierwszych działaczy konspiracyjnych walczących o wolność Ojczyzny. Odnośnie aresztowania Tadeusza nieco więcej szczegółów przynosi również list jego narzeczonej, Romy Sygnarskiej, która pisze: „Myśleliśmy, że Tadziowi się udało i czekaliśmy wiadomości z Węgier. Tymczasem 27 maja 1940 r. dostaję z Tarnowa kartkę, żeby przyjechać. Otóż okazuje się, że wszystkich złapano na Słowacji. Trzech kurierów, którzy mieli ze sobą różne rzeczy rozstrzelano na miejscu, majora i Tadzia  wsadzono do więzienia, z którego wyłamali drzwi i uciekli. Następnie złapano ich i znowu wsadzono.” Po otrzymaniu tych informacji Roma pisała listy i wysyłała paczki do więzienia w Tarnowie oraz czyniła starania o uwolnienie narzeczonego. Podobnie było, kiedy dowiedziała się, że wysłany został „do nowo utworzonego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu”. Jej starania, niestety, nie powiodły się. Odetchnęła jedynie nieco, kiedy w 1941 r. od jednego z więźniów, który zwolniony został z obozu, uzyskała wiadomość, że „Tadeusz pracuje w kartoflarni, a więc jest pod dachem i pracy nie ma ciężkiej”. Natomiast w obozie – podobnie, jak na gestapo i w więzieniu – Tadeusz nie uległ załamaniu, lecz szukał więźniów o podobnych poglądach, by wspólnie działać konspiracyjnie o wolną i niepodległą  Polskę,  mimo iż byli za drutami obozu, otoczeni zewsząd „stróżami” i  „uszami” tych stróżów. Dość szybko nawiązał kontakt z innymi więźniami – byłymi oficerami Wojska Polskiego, którzy również postanowili na terenie obozu utworzyć komórkę Związku Walki Zbrojnej. I jednostka taka rzeczywiście powstała w lutym 1941 r.. Jej oficjalnym założycielem, a zarazem komendantem był płk Kazimierz Rawicz. Jednostka ta swą strukturę organizacyjną miała podobną jak w normalnych jednostkach wojskowych, z zachowaniem stopni oficerskich. W „sztabie”, jaki został utworzony, znalazł się również i kapitan Tadeusz  Lisowski – pod takim bowiem nazwiskiem był zarejestrowany w obozie. Powierzono mu dowództwo trzeciego „batalionu” i miał pod swoją komendą zaprzysiężonych konspiratorów   z bloku 19 i 26, z kuchni obozowej oraz personelu z bloku 20, 21 i 28. Działalność tej grupy konspiracyjnej trwała dość długo, bo aresztowania nastąpiły dopiero we wrześniu 1943 r.  Jeszcze w końcu kwietnia  1943 r. „Lisowski”, wraz z siedmioma innymi więźniami wysłany został do obozu koncentracyjnego w Dachau  na kurs „prowadzenia  księgowości kuchni” (wykaz uczestników kursu podany jest w załączniku). Po powrocie zaś, z kolei on udzielał instruktażu młodej więźniarce z obozu kobiecego Auschwitz- Birkenau – Zofii Posmysz. Te spotkania miały wielkie znaczenie, tak dla Tadeusza Paulone, jak i dla Zofii Posmysz – późniejszej warszawskiej dziennikarki. Bardzo pięknie i dość szczegółowo opisała to w swym opowiadaniu pt. „Chrystus oświęcimski”, zamieszczonym w kwartalniku literackim „Wyspa” (marzec 2008). Oto wyjątki z opowiadania:         „Tego pamiętnego dnia Aufserherin Franz wkroczyła do kuchni nie sama. O krok za nią szedł więzień. Zatrzymała się przy moim „biurku”... powiedziała: „Ten więzień nauczy panią prowadzenia księgi.”     Siedzieliśmy więc pochyleni nad księgą, głowa przy głowie, w bliskości urągającej regulaminowi, nie do pomyślenia tutaj, z innego świata pamiętanej. Nie rozmawialiśmy, obecność czujnej kapo Berty kazała mieć się na baczności. Jedno, drugie szybkie spojrzenie na nauczyciela zanotowało twarz o twardych, wyrazistych rysach, osadzonych głęboko oczach, uważnych, ale i dobrych. No i numer na pasiaku. Trzycyfrowy: 329.(...) Raz i drugi, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jego oczach uśmiech zachęty jakby, a może otuchy? Wodząc palcem, ostentacyjnie chyba, po kolumnach cyfr, „to wpisujesz tutaj, a to tutaj”, potrafił przekazać mi wyjaśnienie jego niezwykłej obecności. (...) Zdołał też, miedzy jednym a drugim zapełnieniem strony cyframi, zapytać „skąd jesteś i za co trafiłaś”? Gdy usłyszał, że za ulotki, powiedział „to pięknie”, co wydawało mi się dziwne, a nawet przesadne wobec powodu tak błahego w porównaniu z posiadaniem broni czy choćby radia.     Niepostrzeżenie przyszło południe, godzina, gdy Franz udawała się na obiad. Przejrzała wyniki naszej pracy. „Also, wir gehen”, powiedziała. Czy coś rzekł na odchodnym, zrobił jakiś pożegnalny gest? Nie pomnę. Patrzyłam w ślad za nimi, gdy przez długą halę kuchni  podążali do wyjścia. Tadeusz. Tak miał na imię, tyle zdążył  powiedzieć mi o sobie. Nie wiedziałam wówczas, że to imię stanie się dla mnie sztandarem na dalsze życie, jeśli jeszcze miało być przede mną jakieś życie. Nie myślałam, że go jeszcze zobaczę. A przecież... To było ich pierwsze  spotkanie.      „Nazajutrz znów siedzieliśmy obok, w tej nie do uwierzenia, niepojętej bliskości. To był dzień drugi naznaczony pytaniem „czy masz nadzieję stąd wyjść”?, pytaniem, którego ja od czasu karnej kompanii sobie nie zadawałam, zastępując je innym, jak przeżyć następną godzinę? Wprawdzie moja obecna komfortowa wręcz sytuacja dawało prawo do nadziei, jednakże będąc nie tak dawno na rewirze widziałam zmarłe na tyfus prominentki, więc... zrozumiał widać moje wahanie, powiedział „to dobrze”, co zdumiało mnie nie mniej niż wczorajsze „to pięknie”. Spytałam, dlaczego dobrze, i w odpowiedzi usłyszałam słowa przeczące wszystkiemu, co się zwykło mniemać o nadziei. ”Tutaj najszybciej wykańczają się ci, co mieli nadzieję, że za miesiąc skończy się wojna, że świat postawi Hitlerowi ultimatum, że alianci zbombardują garnizon SS”.      Przed odejściem Franz chciała wiedzieć, czy umiem już dosyć, by podołać stojącemu przede mną zadaniu. Odrzekłam, że chyba sobie poradzę, co zagadnięty z kolei mój nauczyciel potwierdził: „Jasne, że sobie poradzi, pozostały drobiazgi, ale sama się z tym upora.” Tak zakończyło się ich drugie spotkanie. Los jednak był im łaskawy i dzięki niemieckiej dokładności Franz, spotkali się po raz trzeci . Jak się okazało było to najważniejsze spotkanie.     „I tak nastąpiło  trzecie a zarazem i  ostatnie widzenie. I to pytanie zadane w trakcie przeliczania Lagerstarke na kaszę, na mąkę, czy na cukier. „Wierzysz w Boga?” Pamiętam, że się żachnęłam: Jak można pytać? W którymś z kotłów świszczała para, biegły do niego kucharki, krzyczała kapo, słyszałam to jakby przez watę w uszach, ale jego słowa były aż nadto wyraźne. „Bo wielu uważa, że jeśli jest możliwe coś takiego jak Auschwitz...” nie dokończył. Lecz to było wystarczająco przejmujące. Przypomniały mi się słowa matki: „Jeżeli na świecie jest zło, to pochodzi od szatana, nie od Boga.”. Nie wypowiedziałam ich jednak. Mama była kobietą niewykształconą, a ten więzień numer 329, mimo błazeńskiej mycki na głowie, wydawał się kimś światlejszym. (...) Koło zagrożonego wybuchem kotła trwała krzątanina, w pobliżu nas nie było nikogo. Na białej stronie buchalteryjnej księgi leżał  mały metalowy przedmiot. Medalik. „Weź na pamiątkę ode mnie. Niech cię chroni. Strzeż go i przenieś go do wolności”. To były jego ostatnie słowa i ostatnie spojrzenie na Zofię, która medalik ów na blok przeniosła we włosach, by uniknąć wpadki w czasie kontroli. Była bardzo wzruszona. Dopiero – jak pisze dalej – „Na najwyższej pryczy bloku dziesiątego, gdzie przez  szyby pod  sufitem wpadały promienie zachodzącego słońca oglądałam dar, twarz cierpiącego Chrystusa. Bez korony cierniowej na skroniach. Tą artysta uwieńczył nazwę na odwrocie „Oświęcim”. Wyryta pod nią data „1943” przypomniała mi, że niebawem skończę dwadzieścia lat.” Tak zakończyło się spotkanie Tadeusza Paulone z Zofią  Posmysz – więźniarką  numer 7566, bezpośrednie spotkanie  „oczy w oczy”.  Kontakt  jednakże nie został zerwany. Pozostał inny, możliwy i szeroko stosowany w obozach i więzieniach – grypsy. W swym opowiadaniu pani Zofia wspomina również i o nich: „W jego grypsach ani razu nie pojawiło się słowo miłość, ani nic, co by ją choćby sugerowało. Była w nich mowa o górskich ścieżkach, mrocznych ostępach leśnych, o strumieniu i unoszącymi nad nurtem pstrągami, o pewnym cmentarzu wojennym.(...) Nic o uczuciach, choćby sympatii, lub przynajmniej o tym co pisze do mnie, dzieli swymi myślami, w jakimś stopniu sobą się dzieli. Lecz i to co napisał, w zupełności wystarczało. Wtykając zwitek papieru za belkę więźby dachowej szeptałam: „Nie budźcie miłości, dopóki nie zechce sama” – słowa zasłyszane nie wiedzieć gdzie i kiedy.    Cóż z tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam? Ani kim był z zawodu, skąd, czy był wolny, czy żonaty. Był. Istniał. (...) Tak to było.      Raz jeden pozwoliłam sobie odwołać się do jego podarunku, medalika z głową Chrystusa.  Ta twarz przywodziła mi bowiem na pamięć inną, tę Ubiczowanego z Piwnicy Piłatowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, w którą wpatrywałam się uczestnicząc wraz z mamą w Pasji Wielkiego Tygodnia. Miałam świadomość, że moje listy, samoograniczające się, lękliwe, nie mogą mu się podobać. A przecież czytał je. I na ten odpowiedział specjalnie. W krótkim dwuzdaniowym grypsie: „Ten ubiczowany z piwnicy Piłatowej i Ten z medalika, mówią jedno: „Bądź wola Twoja. I ty to mów, ilekroć nań spojrzysz.”. Ten gryps był ostatni.     Essenfarerzy zdejmowali kotły. Władek nie mrugnął na mnie, jak zwykle, gdy miał przesyłkę, ani pokręcił przecząco głową, gdy jej nie miał. Unikał mojego wzroku, wreszcie, tuż przed końcem rozładowywania znalazł sposobność, by  się znaleźć w pobliżu. „Lisowski aresztowany. Jest w bunkrze. Zniszcz listy, jeśli je masz”. „Lisowski?” Nie rozumiałam związku ze mną. „Tak, Lisowski. Tadek. Gdy znajdą jego grypsy, gestapo wydusi z ciebie, kto je przekazywał. Tu chodzi i o moją skórę, rozumiesz?” Ból. Kociołek, jakoś źle postawiony, upadł mi na nogę.      Tej nocy Marta, moja lagrowa siostra, spaliła listy w palenisku kuchennego kotła”. Kapitan Tadeusz  Paulone został aresztowany. W jaki sposób gestapo poznało właściwe nazwisko „Lisowskiego”, nie jest wyjaśnione Jedni twierdzą, że był to przypadek – jakiś więzień, pochodzący z okolic Limanowej, poznał go i w okrzyku powitalnym zawołał: „Paulone! Co ty tu robisz?” Usłyszał to jeden z SS-manów i wiadomość przekazał gestapo, które aresztowało Tadeusza, od wielu miesięcy poszukiwanego. Ludwik Kowalczyk – więzień oświęcimski numer  121336, który w tym czasie pracował w obozowym szpitalu jako pielęgniarz, w swym „Kompendium o Oświęcimiu”, w rozdziale „Szpicle”, na str. 36, pisze: „Olpiński zadenuncjował Lisowskiego z Tymbarku, który był członkiem organizacji podziemnej w Auschwitz („Paolone”). Odbyło się to tak: Boger  powitał Lisowskiego w bunkrze 11 słowami: „Guten Abend Herr Leutnant Paolone”,  po czym Lisowski został rozstrzelany”. A w trakcie dalszego opisywania życia w obozie podaje: „W połowie września 1943 roku aresztowano 74 polskich oficerów z HKB – Rudolfa Diem, Ksawerego Dunikowskiego, Władysława Frjkiela, Stefana Frolicha (kapo z Schreibstuby), Edwarda Hulka, Kazimierza Kowalczyka, Hermana Langbeima, Henryka Sokołowskiego, Ludwika Worla, Paula Wienholda. Tadeuszowi Lisowskiemu udowodniono, że był zawodowym oficerem Wojska Polskiego i że się nazywa Paulone. 11 października 1943 wywołano tych więźniów i rozstrzelano na bloku 11”. Natomiast Ludwik Rojewski – również  więzień Oświęcimia – opisuje śmierć kapitana Paulone w  swej książce pt. „Oświęcim w systemie RSHA” na  stronie 111: „Sprawa  wojskowych w Oświęcimiu: 25 września 1943r.  w sobotę, po apelu wieczornym, wyczytani zostali przez blokowych różnych bloków więźniowie, których zaprowadzono przed kuchnię. 43 ludzi, pełnych wzruszenia, niespokojnych o swój los. – Polityczny oddział w obozie – to zły znak – to na pewno śmierć. – Oskarżenie wypłynęło od Bogera. – Krwawy zbir rzucił pod adresem tych ludzi oskarżenie, za które grozić mogła tylko śmierć. Oskarżeni o spisek wojskowy wewnątrz obozu. Płk Dziana, płk Gilewicz, mjr Bończa i kapitan  Lisowski –Paulone, jako główni oskarżeni byli zamknięci tydzień wcześniej – a teraz pozostałych  zamykali do bunkra, by rozprawić się jak należy (płk Stamirowski, adw. Szumański, kpt. Keler i wielu, wielu innych). – Śledztwo trwało 16 dni – 16 dni męki i świadomości, że stąd się nie wraca. – Pamiętam słowa wyryte w celi 18-ej, celi śmierci: „Ci, którzy weszli tutaj porzućcie wszelką nadzieję.”      Piekło tam było przez te 16 dni. – Ile to razy wyciągały te zbiry naszych towarzyszy i prowadziły pod „ekran”. – Nie wszyscy byliśmy przesłuchiwani. Zbyszek Mosakowski (był tydzień w obozie), Karol Karp nr 626, Antek Szczulak, Henryk Kalinowski i wielu innych, bez przesłuchania, bez badania poszli pod ekran 11 października. (Ekran – podobny do kinowego tylko czarny pod tą ścianą rozstrzeliwań). Tylko przypadek zrządził, że nas dwunastu zostało zwolnionych – dlaczego – trudno powiedzieć. Przecież szło zbirom o zniszczenie inteligencji polskiej, ewentualnych kierowników - przypuszczalnej samoobrony więźniów. I tak właśnie 11 października, między godziną !0,20 a 11,00, gdy kilku z nas czekało w politycznym, dokąd prowadzono z bunkra – nasz los jeszcze niepewny – w tym czasie rozprawiali się w krwawy sposób z ludźmi nieprzesłuchiwanymi, których winą mogło być tylko to, że byli Polakami. Inni przesłuchiwani: jak Gilewicz, Woźniakowski, Szumański, Lisowski -Paulone – bronili się tak samo jak i my przed zarzutem spisku wojskowego – ich odpowiedzi i wyjaśnienia były bez znaczenia. Sprawa zanim powstała, była przesądzona.- Wyrok śmierci na kilkudziesięciu  ludzi – to gwarancja spokoju w obozie.     Jako pierwsi szli pod ekran płk Dziana i kpt Tadeusz Lisowski – Paulone. Szli jak przystało na żołnierzy. Gdy podeszli pod ekran, Dziana zwrócił się do katów – wykonujących wyrok śmierci,  Steiwitza i Mauzena z prośbą o niestrzelanie w tył głowy z „wiatrówki”, lecz jak do żołnierzy  z pistoletów i prosto w twarz. Widać, że docenili odwagę tych żołnierzy, bo uwzględnili ich prośbę. Paulone jeszcze krzyknął: „Niech żyje Wolna i Niep... i to było ostatnie jego słowo.     Zginęli jak żołnierze, jak wierni synowie Tej, co nie zginęła.” W kilka tygodni po akcie rozstrzelania, 20 listopada 1943 r., w obozie sporządzono akt zgonu Tadeusza Lisowskiego, w którym wpisano: „Tadeusz Lisowski, syn Franciszka Lisowskiego i Julii Lisowskiej, z domu Homa, ur. 23 lipca 1909 r. w Krzywczycach koło Lwowa, zmarł 12 października 1943 r. na zapalenie opłucnej i płuc, co stwierdził doktor medycyny w Oświęcimiu (podpis nieczytelny).” Akt ten przesłano do wiadomości rodzinie Tadeusza Paulone. Tak zakończył swą ziemską wędrówkę jeden z naszych bohaterskich rodaków – gorący patriota, który świadomie złożył  na ołtarzu Ojczyzny najcenniejszy skarb – własne życie, dając w ten sposób przykład innym, jak należy żyć i postępować, w imię wyższych idei oraz wspólnego dobra, jakim jest Ojczyzna. Panią Zofię Posmysz – więźniarkę z obozu kobiecego, którą Tadeusz uczył buchalterii kuchennej – o aresztowaniu „Lisowskiego” oficjalnie poinformowała jej „opiekunka” z SS, o czym pani Zofia pisze w swym opowiadaniu „Chrystus Oświęcimski”: „Nazajutrz Aufseherin Franz zjawiła się w pracy wcześniej nią zwykle. Przez chwilę przyglądała mi się badawczo. „Mam nadzieję, że z nim nie korespondowałaś?” powiedziała. Udało mi się wydusić z siebie zdziwienie „z kim?” oraz wytrzymać przenikliwe spojrzenie. „Z kim? Z tym Tadeuszem, który cię uczył”. Zaprzeczyłam. Zdawało mi się, że uwierzyła. „Nie tak dawno pytał jak sobie radzisz.” Wydawało mi się, że czeka na moją reakcję, a gdy milczałam, dodała:„Na, pass bloss(?) auf. Er wurde verhaftet”.(...)     Został rozstrzelany 11 października 1943 roku. Dowiedziałam się o tym nie od kogo innego, tylko od samej Aufscherin Franz. Raz jeszcze ukazała mi swą drugą twarz, twarz człowieka. „Schade um den Kerl” powiedziała cicho. To „Schade um den Kerl” zapadło mi w pamięci na zawsze.     To była także Aufseherin  Annelise Franz. Potrafiła czasami nie pamiętać, że nosi mundur SS.” Tadeusz Lisowski – Paulone został rozstrzelany, wydawać by się mogło, że ten epizod w życiu  Zofii Posmysz został zakończony. A jednak nie. Pozostała  jeszcze sprawa medalika, który otrzymała od niego ze słowami: „Strzeż go, donieś do wolności”. Tu rozpoczyna się nowa historia związana  z tymi osobami – Tadeuszem, ofiarodawcą i Zofią, która pragnęła spełnić jego prośbę, donieść medalik do wolności.   Oto fragmenty „Chrystusa Oświęcimskiego”, dotyczące tej historii: „Wiozłyśmy „fasung” z głównego magazynu. Popychając wózek dostrzegłam w pewnej chwili coś, po co się schyliłam. Medalik. Widać jakiś przerażony Zugang zobaczywszy na drodze esesmana, wyrzucił go w popłochu. Po wieczornym apelu obejrzałam medalik. Na metalowym łańcuszku owalna, aluminiowa blaszka z wytłoczonym wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Przyszło mi na myśl, że ten łańcuszek mógłby przygarnąć i mój skarb. Wydostałam go zza krokwi, spróbowałam czy zapinka przejdzie przez uchwyt ryngrafiku. Ściągnęłam z łańcuszka znaleziony medalik. Po chwili jednak, nie wiedząc co z nim począć, w odruchu jakby litości, ponownie nań nawlekłam. Następnie zawiesiłam na szyi.” I dalej:  „(...) Ten esesman skorzystał z okazji, że Aufscherin Franz wyjechała na obiad, aby wtargnąć do brotkamery. Wpadł do baraku z wrzaskiem „antreten” zaczął przetrząsać najpierw szuflady w jej kantorku, następnie półki z chlebem, wreszcie, gdy nic nie znalazł, rozkazał stojącym w szeregu więźniarkom pokazać ręce, odsłonić nadgarstki i szyje. Poczułam ziębnięcie twarzy i drobniutkie, obrzydliwe szczękanie zębów. „Zdjąć” rozkazał. Podniosłam ręce, dłonie jednak drżały, nie mogłam uporać się z zapięciem. „Los, runter damit!” ponaglił. Wtedy podbiegła Marta. Czułam na karku jej palce. A potem zobaczyłam. Zobaczyłam wpadający do worka łańcuszek.       Tropiciel biżuterii odszedł, a ja wciąż siedziałam na ziemi. Nie na wszystko, jak mi się zdawało, byłam gotowa. Marta pomogła mi wstać, wprowadziła do kantorka. „Masz” wyciągnęła rękę. Na jej dłoni leżał medalik. Mój, z głową Chrystusa. Jak? Jak to zrobiłaś?” Tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić. „Zsunęłam go z łańcuszka. Do worka trafił drugi”. Cud? Odżyła w pamięci chwila, gdy z błota Lagerstrasse podniosłam aluminiową blaszkę z wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Czy nie dlatego tam się znalazł, prawie pod moim butem, aby ocalić moją bezcenną pamiątkę, Oświęcimskiego Chrystusa?     Do końca mojego pobytu w Birkenau, a i później, w Ravensbrück i Neustadt Glewe przechowywałam medalik a to w zakamarkach odzieży, a to w bucie, czasami w ciasno upiętych włosach, a raz, podczas szczególnie dokładnej rewizji w ustach. Doniosłam go do wolności. I zachowałam do dzisiaj.” Na tym jednakże nie kończy się historia medalika. Pani Zofia była dociekliwa i postanowiła poznać bliższe okoliczności jego powstania. Kto i kiedy go wykonał – i to w Oświęcimiu Jak trafił do rąk Tadeusza i dlaczego przekazał go właśnie jej z prośbą –„Donieś do wolności”. Rozpytuje znajomych więźniów z Oświęcimia, a także jubilerów, jednakże – zdaje się – bezskutecznie. Wszystko jednak ma swój czas. Po sześćdziesięciu latach – na prośbę kustosza muzeum Auschwitz-Birkenau – pani Jadwigi Dąbrowskiej – przyjechała znów do Oświęcimia, by wziąć udział w nagraniu filmowej relacji z pobytu w karnej kompanii w Budach. I oto dalsza relacja pani Zofii: „Medalik został sfotografowany w archiwum – Muzeum gromadzi eksponaty tego rodzaju, przejawy twórczości więźniów. Pani Jadzia Dąbrowska, przejęta jego historią, przyrzekła dołożyć starań, aby ustalić, kto go wykonał.     Dzięki jej pośrednictwu poznałam panią Hannę Ulatowską, profesora uniwersytetu w Dallas, również była więźniarką Auschwitzu, dokąd jako jedenastoletnia dziewczynka trafiła z powstania warszawskiego wraz z matką i bratem. Pani Hanna pisze pracę na temat twórczości więźniów, stąd jej częste wizyty w Muzeum w Auschwitz-Birkenau, a także spotkania z byłymi więźniami. Okazało się, że pani Hanna zna kogoś, kto mógłby coś wiedzieć na temat oświęcimskiego medalika z Chrystusem, bowiem w obozie zatrudniony był w pracowni, nazwijmy to artystycznej, w której więźniowie wyrabiali dla esesmanów różnego rodzaju przedmioty, dzieła i dziełka, poczynając od płaskorzeźb, drzeworytów, figurek, obrazów, a kończąc na biżuterii wytwarzanej z zagrabionych na rampie złotych monet. Ten ktoś mieszka w Gdańsku, jest rzeźbiarzem, twórcą kilku pomników. Nazywa się Tołkin. Pani Hanna (...) spotyka się także z Tołkinem, właśnie ze względu na jego obozowe losy. Zagadnie go o medalik z Chrystusem. (...)      Boże Narodzenie roku 2004. (...) Spotykamy się z panią Hanią. I słyszę, że Wiktor Tołkin bardzo się moim medalikiem zainteresował: jaki ma kształt? Czy nie ryngrafu? Ile uchwytów? Jeden, dwa? I wyraził pragnienie zobaczenia go. Cóż, że leży w szpitalu? Prosi żebym przyszła..(...)    Wiktor Tołkin. Szczupły, siwowłosy, o pociągłej, zaskakująco młodej twarzy. Ile też lat miał tam? Padają rytualne między byłymi więźniami pytania: ilu cyfrowy numer, Auschwitz główny, czy Birkenau, blok, komando? Gdy słyszy nazwisko ofiarodawcy, nieruchomieje. „Lisowski? Paolone? Od niego pani dostała?” Jest zelektryzowany. „To by się zgadzało” mówi raczej do siebie, ledwo dosłyszalnie. Podnosi medalik do oczu, ręce mu drżą, drży głos”. „Paolone...To przecież on umożliwił mi...Byłem w kartoflarni, on był zastępcą kapo. Sprawnie mi szło obieranie, to sobie czasem pozwalałem na jakąś przyjemność – raz i        drugi  wyrzezałem w brukwi figurkę. Zobaczył to, powiedział „masz zdolności” i spowodował, że dostałem się do takiej grupy plastyków...”. Milknie, bardzo wzruszony. „Nieodżałowany człowiek...” W drżących palcach obraca medalik, znów go podnosi do oczu. „Jeszcze jeden podobny wykonałem z Matką Boską. Też dla niego”.     Nagłe rozwarcie w pamięci luku: stolik z buchalteryjną księgą, wyciągnięta nad nią dłoń, a na niej...tak, na niej dwa medaliki. „Wybierz, który wolisz”. Teraz i mnie drży głos. „Wiem, widziałam ten medalik. Otrzymała go koleżanka o imieniu Ellen.”      Wiktor Tołkin. To jego palce, jak „rylec pisarza biegłego” wyrysowały w srebrnej blaszce bolesną twarz Chrystusa. Chrystusa Oświęcimskiego.” Tak kończy się opowiadanie pani Zofii Posmysz o Chrystusie Oświęcimskim i o Tadeuszu – kapitanie Lisowskim – Paulone. Wróćmy jeszcze do cytowanego już listu narzeczonej Tadeusza, a pisanego z francuskiej miejscowości Hauteville (wysłanego 20 września 1946 roku) do Argentyny, gdzie mieszkała  matka kapitana. W poniższym cytacie wspomina o tym, w jakich okolicznościach trafiły do niej ostatnie pamiątki po narzeczonym:  „Przy egzekucji był atleta cyrku Staniewskich, który był strażnikiem bunkra. Wieczorem przed rozstrzelaniem, gdy Tadeusz wiedział, że śmierć mu pisana, postarał się o przemycenie do p. Br. Budyna książeczki i medalika z prośbą o doręczenie mnie. „To są jedyne rzeczy, które mogę jeszcze mej narzeczonej posłać”.     Ostatnim jego życzeniem było, aby jego przełożeni  dowiedzieli się, „że nie przyniósł ujmy mundurowi, który nosił i nie zawiódł oczekiwania jakie jego przełożeni w nim pokładali”. Jak więc Pani widzi umarł jak wielki Polak z myślą  nie o rodzinie, i nie o mnie, ale o Polsce.” I dalej wyznaje pani Roma: „Byłam z nim przez siedem lat związana i bardziej może związało mnie z nim więzienie, niż okres szczęścia, jaki z nim przeżyłam. Bardzo być może, że ja też kiedyś znajdę kogoś, kogo będę mogła nazwać swoim mężem, niemniej jednak wątpię abym znalazła kogoś, kto stałby tak wysoko jak Tadzio.  Tacy idealiści jak on nieczęsto się trafiają i gdy w dzisiejszych czasach przyglądam się różnym ludziom, widzę dokładnie różnicę między nim, a innymi. Widziałam ją zresztą zawsze.” W dalszej części listu  pani Roma pisze, że spotkała osoby, które twierdziły, że Tadeusz nie został rozstrzelany, a jedynie wywieziony z karnym transportem do innego obozu. Czekała więc na jakieś pomyślne informacje. Kiedy jednak okazało się, że rozstrzelanie w Oświęcimiu było faktem, postanowiła przesłać matce Tadeusza jego książeczkę do nabożeństwa, pisząc:  „To jest rzecz, która towarzyszyła mu i była pociechą we wszystkich cierpieniach i zwątpieniach życia obozowego. Oblałam ją kiedyś łzami, szczególnie, gdy odczytywałam najbardziej zniszczone miejsca – Litanię do Matki Boskiej i modlitwę duszy opuszczonej przez wszystkich. Trzy i pół roku więzienia niemieckiego to niemało i ma Pani rację mówiąc, że przeszedł przez piekło. Do przetrzymania pomogła mu książeczka, którą przesyłam Pani oraz głęboka wiara w Boga i umiłowanie słuszności sprawy. Chciałabym bardzo aby żył bez względu na to, czy zostałby moim mężem, czy nie, uważam bowiem, że odrodzenie naszego narodu, a może nawet całej ludzkości leży w ludziach podobnych jemu.     Przepraszam, ze list jest tak długi, ale nie chciałam go pisać na raty. Wolę mieć to już poza sobą. Już trzy lata prawie po śmierci Tadeusza, ale zawsze takie roztrząsanie jego życia jest dla mnie bolesne i wstrząsające, tym bardziej, że długo w nią nie wierzyłam”. Jakże niezwykłe  i bogate przeżycia opisuje pani Roma – od bardzo bolesnych, jakich doznała, poprzez te najserdeczniejsze. Dzięki temu listowi wyraźniej widzimy postać kapitana  Paulone  i jego narzeczonej  - Romy Sygnarskiej, a także rodziny Tadeusza – tej  w Tymbarku i  tam w dalekiej Argentynie, w której, mimo upływu tylu lat, nadal trwa pamięć o tych, którzy już odeszli oraz – przechowuje się po nich pamiątki jako bezcenne skarby, czego najlepszym dowodem jest zachowany i  przesłany nam list pani Romy, która pisała go ponad 60 lat temu. Dzięki tym pamiątkom i życzliwej pamięci wielu osób, możemy poznać nie tylko Tadeusza Paulone, ps. „Lisowski”, ale także i wiele innych postaci, jakie związane zostały z jego życiem Trudno tu wymienić wszystkich, by oddać im hołd i cześć – za trwanie w polskości mimo cierpień i upokorzeń, jakich doznawali w czasie okupacji, a szczególnie w czasie przebywania w obozach. Widzimy jednakże, że życie ich nie poszło na marne, że dzięki nim nasza Ojczyzna znów cieszy się wolnością. Że, dzięki nim, wielu ludzi „uszlachetniło” się, odzyskało swą „ludzką twarz” – choćby Aufseherin Annelisa Franz, kiedy  wobec pani Zofii wypowiedziała: „Schade um den Kerl”. Ile to wątków związanych jest z jednym życiem, w cudowny sposób łącząc się w logiczną całość. Ile jest tu do przemyślenia, ile wzorów do naśladowania i ile pytań, na które nigdy nie znajdziemy odpowiedzi. Warto jednak postawić jeszcze jedno związane z kapitanem Paulone  – oświęcimskim więźniem – czy Tadeusz musiał zginąć w obozie? Przecież miał w rodowodzie  pochodzenie włoskie, Włosi zaś w tym czasie byli sprzymierzeńcami Niemiec. Gdyby to ujawnił i okazał nieco skruchy, powiedział, że on także pragnie służyć idei Hitlera i Mussoliniego – zapewne zostałby ułaskawiony. Może zostałby jedynie wcielony do jakiejś jednostki wojskowej na froncie, by nadal walczył – lecz już po drugiej stronie. Iluż to było takich. Być może i on tak myślał i rozważał, jednakże tak nie postąpił. Czuł się bowiem obywatelem polskim, patriotą i dlatego poddał  się cierpieniom, a w końcu życie swe złożył na ołtarzu Ojczyzny. Składając cześć Jego pamięci pragniemy wyrazić pragnienie, by  dla nas wszystkich – szczególnie zaś dla młodych,  był wzorem do naśladowania.

Opracowanie: Stanisław Wcisło