O niewygodnych rocznicach i nie tylko...

Bywają w życiu narodu wydarzenia, o których pamięć uparcie powraca i trwa w polskich sercach nawet przez wiele pokoleń. Staramy się pamiętać o nich, zwłaszcza w przypadające kolejne rocznice. I tak powinno być, bo jak uczy rzymskie i sprawdzone od wieków powiedzenie – historia jest nauczycielką życia. Wiele z takich rocznic przypomina nam nie tylko o minionej chwale i wielkości naszego narodu, lecz i o wydarzeniach tragicznych, mających długotrwałe i zgubne skutki dla późniejszych losów Ojczyzny, a które tak zwana „poprawność polityczna”, jeżeli już nie zdoła przemilczeć, to stara się je marginalizować. I zapewne bez należnego jej miejsca minie w środkach przekazu kolejna rocznica tragicznego dnia 17 września roku 1939, kiedy to – po przeszło dwóch tygodniach nierównej, choć bohaterskiej obrony przed niemieckim najazdem, Polska otrzymała następny cios, którego żaden kraj w podobnej sytuacji by nie wytrzymał. Na całej długości naszej wschodniej granicy, bez uprzedniego wypowiedzenia wojny i po złamaniu obowiązującego wówczas paktu o nieagresji, wojska sowieckie zajęły niemal bez przeszkód ponad połowę terytorium Rzeczpospolitej. Gdyby nie ta niespodziewana napaść, jeszcze różnie mogłyby się wtedy potoczyć koleje rozpoczętej wojny. Po szesnastu dniach ciężkich walk odwrotowych wiele wskazywało, że opór polski zaczyna tężeć, a impet niemieckiego natarcia – słabnąć. Kończył się korzystny dla Niemców okres bezdeszczowej pogody, kiedy to w pierwszej połowie września ich sprzęt pancerno-motorowy bez przeszkód poruszał się po słabo utwardzonych, lecz suchych polskich drogach i polach, a pogodne niebo umożliwiało łatwe bombardowanie i ostrzeliwanie cofających się oddziałów i bezbronnych kolumn cywilnych uchodźców. Wystarczyłoby kilka następnych deszczowych dni, aby zmotoryzowane dywizje niemieckie utknęły w rozmokłym terenie, a trawiaste lotniska polowe ograniczyłyby wykorzystanie lotnictwa. Wydłużyły się już znacząco linie zaopatrzenia wojsk niemieckich; niemal wszystko paliwo w odległe od Niemiec rejony walk, dostarczane już było drogą powietrzną. Polacy realnie i skutecznie zmierzali do ewakuacji jak największej liczby żołnierzy na zachód Europy, a na zajętych przez okupanta ziemiach powstawały pierwsze oddziały zbrojne najliczniejszych w Europie sił partyzanckich, jakimi już wkrótce miała stać się Armia Krajowa. Napaść sowiecka zniweczyła możliwość dalszej wojny obronnej, a połowa ziem polskich na zawsze została utracona… I trudno o przykład większej zbrodni, jak późniejsze wymordowanie tysięcy polskich jeńców: oficerów i elity społeczeństwa w Katyniu czy tylu innych miejscach kaźni… Myślę, że watro – wspominając kolejną rocznicę tej zdradzieckiej napaści na nasz kraj – przypomnieć o tych, którym w tamtych jakże trudnych i tragicznych dniach, dane było przyjąć uderzenie wojsk sowieckich – o żołnierzach Korpusu Ochrony Pogranicza. Formacja ta powstała w roku 1924 w wyniku pilnej potrzeby obrony naszej wschodniej granicy przed wrogimi zakusami wschodniego sąsiada. Mimo podpisanego z Rosją paktu o nieagresji, mimo ustaleń traktatu ryskiego, granica ta była niemal codziennie naruszana przez zbrojne bandy terrorystyczne, inspirowane i uzbrajane przez władze sowieckie, które od samego początku podważały istnienie nie tylko naszej wschodniej granicy, ale wręcz niepodległego bytu tego „bękarta traktatu wersalskiego”, jak Sowieci określali odrodzone po latach zaborów państwo polskie. W wyniku takiej sytuacji, niemal we wszystkich powiatach przygranicznych dochodziło do aktów dywersji, napadów, rozbojów, pożarów i grabieży mienia, a ludność pozbawiona była możliwości pracy i spokojnego życia. Gdy słabe siły policyjne nie były w stanie zapewnić bezpieczeństwa na terenach przygranicznych, rząd polski postanowił utworzyć specjalną formację wojskową, której nadano nazwę Korpusu Ochrony Pogranicza. Formacja ta, choć zorganizowana na wzór ściśle wojskowy, nie podlegała jurysdykcji wojskowej, lecz Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Żołnierze KOP-u nosili nawet okrągłe czapki wzoru policyjnego, a nie rogatywki przyjęte wówczas w polskich wojskach lądowych. Siły Korpusu sformowane zostały w bataliony i pułki, posiadające nazwy odpowiednie do miejsc swojego stacjonowania – brzmiące jeszcze dziś, po tylu latach – jakże swojsko i drogo każdemu polskiemu sercu: „Wilno”, „Głębokie”, „Wilejka”, „Baranowicze”, „Polesie”, „Sarny”, „Równe”, „Podole”... Nie sposób nie docenić roli, jaką spełnił Korpus Ochrony Pogranicza na ówczesnych wschodnich ziemiach polskich w ciągu tych krótkich lat niepodległości. Oprócz utrzymania porządku i bezpieczeństwa na granicy, żołnierze tej formacji zorganizowali dla tamtejszej ludności przy współpracy z urzędami administracyjnymi kilkaset bibliotek, dziesiątki kin, amatorskich zespołów teatralnych, zainstalowali wiele odbiorników radiowych. A radio w tamtych czasach i dla tamtych ludzi znaczyło o wiele więcej, niż dziś dla nas telewizja satelitarna czy internet. Organizowano dla młodzieży z Kresów wycieczki do najważniejszych ośrodków polskości – Warszawy, Krakowa, Katowic, budującej się Gdyni... Siły Korpusu nigdy nie były zbyt liczne. We wrześniu 1939 roku było to zaledwie niespełna trzydzieści batalionów piechoty i nieco brygad kawalerii; łącznie parędziesiąt tysięcy żołnierzy, pozbawionych nawet artylerii i poważniejszego sprzętu zmechanizowanego. Z takimi skromnymi siłami ostatni dowódca Korpusu – generał Orlik-Ruckemann osłaniał prawie półtora tysiąca kilometrów granicy ze Związkiem Sowieckim przed przeciwnikiem posiadającym kilkudziesięciokrotną przewagę w ludziach i sprzęcie. Lecz były to jednostki wyborowe, do których żołnierze byli specjalnie dobierani, głównie z ówczesnych województw zachodnich i z Małopolski Zachodniej, ponieważ służba w Korpusie wymagała właściwej postawy patriotycznej, ofiarności i poświęcenia. Także wielu synów Ziemi Limanowskiej pełniło obowiązkową służbę wojskową w oddziałach Korpusu Ochrony Pogranicza. Zamieszczona stara fotografia wykonana około roku 1929, przedstawia kilku z nich – trzyosobowy patrol graniczny młodych żołnierzy pochodzących z naszych okolic. Pełnili oni tę zaszczytną i niebezpieczną służbę w 13-tym batalionie Korpusu w Kopyczyńcach na Podolu, nad graniczną rzeką Zbrucz. Pierwszy z lewej to ojczym piszącego te słowa, a jego późniejsze wspomnienia z czasów wojskowej służby na Kresach dały mi więcej, niż niejedna lekcja historii… Po ukończeniu służby, przeniesieni do rezerwy żołnierze otrzymywali pamiątkową odznakę Korpusu Ochrony Pogranicza wraz z legitymacją uprawniającą do jej noszenia.  Na pewno w niejednym domu można znaleźć podobne i zapomniane już fotografie. Warto przechować je pieczołowicie i przekazać młodemu pokoleniu, jako jedną z pamiątek i rodzinnych tradycji. Pamiątkę po latach, kiedy mimo klęsk, niedotrzymanych sojuszy, zdrady sojuszników, przemocy i morza polskiej krwi przelanej na frontach ostatniej wojny światowej  - także za wolność innych narodów, kraj nasz był w stanie dźwignąć się z każdej niedoli...          Może ktoś zapytać, czy warto dziś o tym pisać… Sądzę, że tak… Zwłaszcza teraz, kiedy wielu luminarzy naszej sceny politycznej uważa, że polskość to nienormalność, a uczucie patriotyzmu usiłują za wszelką cenę i wszelkimi sposobami wykorzenić z serc nie tylko młodego pokolenia. Warto dziś o tym wspomnieć – w ten czas zakłamywania historii przez naród, który kreuje siebie na ofiarę ostatniej wojny światowej, winę za jej rozpętanie nam przypisując… W ten czas, gdy ustępstwa i uzależnianie Ojczyzny od dawnych zaborców coraz bardziej zaczyna nas przybliżać do powtórzenia się skutków tamtego września… Niech tych kilka słów wspomnień o tamtych czasach pomoże nam uświadomić sobie, że Polska to jednak nadal wielka i święta sprawa… I zawsze taką była!...

Autor: Józef Kosiarski