Bij Ruska, czyli Cieślik i inni. Największe triumfy nad Sowietami w historii polskiego sportu

Bij Ruska, czyli Cieślik i inni. Największe triumfy nad Sowietami w historii polskiego sportu

Bij Ruska, czyli Cieślik i inni. Największe triumfy nad Sowietami w historii polskiego sportu - niezalezna.pl
foto: Nula (Anna Kłeczek); creativecommons.org/licenses/by-sa/2.5/deed.en

Gerard Cieślik, Władysław Kozakiewicz czy może złota drużyna siatkarzy z roku 1976. Podopieczni Stephane’a Anitgi w czwartek rozegrają ostatni mecz trzeciej fazy mistrzostw świata. Spotkanie z Rosjanami na pewno przejdzie do historii. Nie dość, że stawka meczu będzie gigantyczna, to jeszcze odbędzie się on w cieniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę i rocznicy wkroczenia Sowietów do Polski – czytamy w „Gazecie Polskiej Codziennie”.

Z Rosjanami zawsze grało się nam ciężko, a pojedyncze triumfy obrastały legendą. Tak było w 1957 r., kiedy Polska pokonała ZSRS 2:1 po golach Gerarda Cieślika. Jedenastka sowiecka była wtedy jedną z najsilniejszych na świecie. Bramkarz Lew Jaszyn był już wówczas żywą futbolową legendą. Każdy kibic znał też takie nazwiska, jak Igor Netto, Walentyn Iwanow czy Eduard Strielcow. Sowieci nie chcieli grać w Polsce, bo wiedzieli, że z trybun przywitają ich gwizdy i wyzwiska.

Wielu 
polskich graczy miało w rodzinie osoby, które w czasie wojny ucierpiały z powodu sowieckiej okupacji. Bramkarz Edward Szymkowiak stracił w Katyniu ojca, przedwojennego policjanta. Sam Cieślik siedział w sowieckim obozie po tym, jak schwytano go po ucieczce z Wehrmachtu. Tylko wstawiennictwu innego śląskiego piłkarza Teodora Wieczorka zawdzięczał być może nawet życie, bo szykowano go już do wywózki na Sybir. Obaj zemścili się na rywalach okrutnie. Szymkowiak bronił jak w transie, a Cieślik strzelił dwa gole.
Po meczu pierwsze zwycięstwo nad Sowietami zostało uczczone na bankiecie w hotelu Monopol. Następnego dnia piłkarze poszli na wizytę do Edwarda Gierka, wówczas wojewódzkiego sekretarza PZPR. Zawodnicy wspominają, że atmosfera na tym spotkaniu była lodowata, czuli się jak przegrani, zero entuzjazmu i oczywiście żadnych premii, choć pokonali aktualnych mistrzów olimpijskich.

Ruscy pobici na gruzach Warszawy
W innych dyscyplinach też przeżywaliśmy podobne chwile triumfu. Wśród warszawskich gruzów i ruin w Hali Gwardii (obecnie Mirowska) w maju 1953 r. odbyły się bokserskie mistrzostwa Europy. Był to największy triumf w historii polskiego boksu. Radiowej relacji z mistrzostw słuchało kilka milionów Polaków. Najbardziej cieszyli się oczywiście z każdego zwycięstwa nad bokserami z ZSRS. Zdobyliśmy na nich pięć złotych medali, a Sowieci tylko dwa. Legendarny trener Feliks Stamm do reprezentacji Polski wytypował, od kategorii muszej do ciężkiej: Henryka Kukiera, Zenona Stefaniuka, Józefa Krużę, Aleksego Antkiewicza, Leszka Drogosza, Zygmunta Chychłę, Zbigniewa Pietrzykowskiego, Zbigniewa Piórkowskiego, Tadeusza Grzelaka i Bogdana Węgrzyniaka.
Złote medale zdobyli Kukier, Stefaniuk, Kruża, Drogosz i Chychła, srebrne Grzelak i Węgrzyniak, a brązowe Pietrzykowski i Antkiewicz. – To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Zdaję sobie jednak sprawę, że stało się to dzięki ciągle wzrastającej opiece państwa ludowego nad wychowaniem fizycznym – takie cytaty „Papy” Stamma zamieszczały ówczesne gazety.
Także dla Drogosza były to najpiękniejsze chwile w karierze.

Cud na lodzie
To był nasz 27. w historii mecz reprezentacji hokejowej z ZSRS. Bilans poprzednich – zero wygranych, zero remisów, 26 porażek. Trzy lata wcześniej na mistrzostwach świata Sowieci nas upokorzyli, wygrywając 20:0. Nikt w Polsce jednak nie wstydził się tych porażek. Przyjmowano je jako coś naturalnego. W Rosji hokej to narodowy sport, mało kto mógł się równać z ich drużyną. A u nas mieliśmy raptem kilka porządnych lodowisk. I żadnych większych tradycji. Dlatego nasza wygrana 8 kwietnia 1976 r. 6:4 w meczu otwarcia mistrzostw świata w Katowicach była dla wszystkich szokiem.

Przed meczem trener Józef Kurek miał do swoich hokeistów jedną prośbę: – Nie skompromitujcie się – mówił. – Nie myślcie o nawiązaniu równorzędnej 
walki, ale ambitnie dążcie do uzyskania jak najkorzystniejszego wyniku.

Spodek był zapełniony do ostatniego miejsca. Na trybunach zasiedli wszyscy partyjni bonzowie z Górnego Śląska. Przecierali oczy ze zdziwienia, kiedy po trzech minutach gry było już 2:0 dla Polaków! W drugiej tercji przetrwaliśmy niesamowity szturm rywali na naszą bramkę i podwyższyliśmy prowadzenie na 4:1! W ostatniej tercji trzeciego gola w tym meczu zdobył nasz bohater Wiesław Jobczyk i mogliśmy świętować największy triumf w historii polskiego hokeja, chwilowy, bo zajęliśmy ostatnie, ósme miejsce w mistrzostwach i spadliśmy do grupy B.
– Politykę mieliśmy gdzieś – zapewniał po latach Jobczyk. – Dla nas liczył się tylko sport. To było dla nas piękne. Inni się bali. Nawet komentator bał się cieszyć. W mediach dzień po tym meczu była zupełna cisza– dziwił się.

Utrudnianie rozgrzewki
W 1976 r. Sowieci zostali przez polskich sportowców upokorzeni aż dwukrotnie. Najpierw przez hokeistów, a potem w finale igrzysk w Montrealu rozbili ich nasi siatkarze. Potyczka finałowa także zakończyła się po pięciu setach (11:15, 15:13, 12:15, 19:17, 15:7) i mimo że w Polsce mecz rozpoczął się równo o północy (z 30 na 31 lipca), oglądały go miliony widzów. Legendarny trener Hubert Wagner w wyjściowej szóstce wystawił: Gawłowskiego, Skorka, Wójtowicza, Rybaczewskiego, Stefańskiego i Boska. Był to wielki mecz, dwóch najlepszych wówczas drużyn na świecie. – Drugie czy trzecie miejsce to miała być klęska. Wagner powtarzał nam to na okrągło na odprawach. Tworzyło to na początku spory stres, jednak w miarę wygrywania meczów w Montrealu dawało nam pewność siebie – wspominał Ryszard Bosek. – Na rozgrzewkach potrafiliśmy skutecznie irytować przeciwników, przede wszystkim Rosjan, utrudniając im przedmeczowe zagrania. Kiedy oni atakowali, my graliśmy specjalnie krótkie piłki. Wreszcie Jurij Czesnokow zażądał oddzielnej rozgrzewki. To był fragment naszej walki sportowej z nimi. Oni byli pewni przed Montrealem, że z nami wygrają, choć nie potrafili z nami grać. Mieli jednak pewność, że nas zwyciężą i ostatecznie niewiele brakowało – dodał jeden z najlepszych przyjmujących w historii polskiej piłki siatkowej.

Skonsternowany Gierek
Każdy z polskich sportowych triumfów na ZSRS był symbolicznym pokazaniem naszym „braciom” wała. Jak wiadomo, podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie w 1980 r. cała Polska poznała lekkoatletę, który tego wała pokazał Ruskim naprawdę. Nazywał się Władysław Kozakiewicz. 30 lipca 1980 r. cała Polska mogła zobaczyć to na własne oczy, bo specjalnie na złoty 
skok  naszego tyczkarza przerwano „Dziennik Telewizyjny” i połączono się z Moskwą. Kozakiewicz skokiem na wysokość 5,78 m ustanowił rekord świata i zapewnił sobie złoty medal olimpijski. A gwiżdżącym na niego kibicom pokazał gest… Kozakiewicza.
Skonsternowany Gierek, który nie oglądał konkursu, zadzwonił do Mariana Renkego (ówczesny szef PKOl-u) z pytaniem, czy rzeczywiście pokazałem wała, a jeśli tak, to dlaczego. Zaledwie kilka dni wcześniej Gierek odwiedził nas w wiosce olimpijskiej i nawet osobiście życzył mi sukcesu, a tu taki pasztet. Poprosił więc Renkego, by ten załagodził sprawę najlepiej, jak umie – wspomniał Kozakiewicz.

Historia jest śmieszna, ale tylko pozornie. Paradoksalnie najlepszy skok w życiu zaprzepaścił Kozakiewiczowi sportową karierę. W Polsce był skreślony, więc w 1985 r. wyjechał do Niemiec i mieszka tam do dziś.

 

Autor: Artur Szczepanik

 

Źródło: niezależna.pl