QUO VADIS trzecie tysiąclecie

Tytuł: QUO VADIS trzecie tysiąclecie Autor: Marcin Abram Wydawca: Polwen, Radom 2013 r. Dane techniczne: format: 140 x 190 , s. 656 , oprawa miękka Cena detaliczna: 36,00 zł. Dostępna: Książka dostępna w dobrych księgarniach, oraz na www.polwen.pl Informacja o książce: Nowy Jork, rok 2112. Kryzys gospodarczy - pomysł rządzących na podporządkowanie sobie ludzkości Obywatel -pojęcie, które raz na zawsze zastąpiono słowem konsument Stany Zjednoczone Świata -supermocarstwo, które podporządkowało sobie świat Zepsucie moralne -nie mniejsze niż w czasach Imperium Rzymskiego Chrześcijanie -przeznaczeni na śmierć Wielka miłość -mężczyzny do kobiety i człowieka do…Boga. Ta powieść to nie tylko fantastyczna, wciągająca, pełna zwrotów akcji i przygód napisana z polotem romantyczna historia miłości Szymona i Angel. W przedstawionej wizji przyszłości, dostrzeżemy doskonałe rozpoznanie, rozpracowane i po mistrzowsku opisane tajemnicze mechanizmy rządzące naszym światem i nami już dziś, w roku 2013. Wszystkim, którzy uważają, że autora poniosła wyobraźnia, polecamy obejrzenie najbliższego wydania wiadomości. Tym, którym to nie wystarczy proponujemy włączenie Internetu i sprawdzenie informacji, że Francja przygotowuje się do ustawowego zakazu używania słów mama i tata. W głowie się nie mieści? A jednak…Przed nami QUO Vadis – Trzecie Tysiąclecie!

Rozdział I

            Był rok 2112. Petroniusz obudził się jak zwykle koło południa. Gdy otworzył oczy, holograficzne okna sypialni rozjaśniły się, wyświetlając poranny wschód słońca. Patrzył na niego przez moment. Czuł się zmęczony. Wieczorny bankiet na dworze prezydenta przeciągnął się do późna w nocy. Od pewnego czasu źle znosił zbyt długie, nocne przyjęcia. Budził się potem z bólem głowy i zdrętwiałymi mięśniami. Dopiero ciepła kąpiel i dokładny masaż całego ciała przyspieszały obieg krwi, powracały siły i jasność umysłu. Staranny makijaż i wykwintne ubranie, w którym wychodził z garderoby, dopełniały metamorfozy. Stawał się na nowo młody, pełen życia, z oczami błyszczącymi inteligencją, niedościgniony. Czyli taki, jakiego znali wszyscy – osobisty konsultant do spraw mody prezydenta Stanów Zjednoczonych Świata Johna Garisona III. W tej chwili jednak miał swoje 67 lat i fizyczne objawy tego faktu nieco go frustrowały. Dodatkowym powodem złego samopoczucia było wczorajsze zachowanie jego dziewczyny – Chloe Lacosty. Cały wieczór kokietowała szefa Urzędu Ochrony Konsumenta Dicka Straubota, a w pewnym momencie wymknęła się z nim z sali na piętnaście minut. Nie kochał jej, co prawda, już dawno i zdradzał równie często jak ona jego, ale nie cierpiał Straubota za jego prostackie maniery oraz służalczość wobec Garisona i Amandy Kein – ministra siły. Chloe wiedziała o tym. Poczuł niesmak, gdy wychodziła. „To tylko podrażniona ambicja” – pomyślał i wdał się w dyskusję na temat zależności pomiędzy sposobem ubierania się a znakami zodiaku. Kiedy wróciła, uśmiechnęła się do niego promiennie. Odpowiedział jej tym samym. Z przyjęcia wyszli jednak osobno. Obserwując przeskakujący co kilka sekund licznik pomnażarki pieniędzy, zastanawiał się, czy nie powinni się wreszcie rozstać. Znają się już za dobrze. Nudzą się sobą i irytują wzajemnie. To, że oficjalnie ciągle byli razem, wynikało przede wszystkim z prestiżu, jaki sobie zapewniali. W końcu on był światowej sławy kreatorem mody, a Chloe jedną z najpiękniejszych kobiet Nowego Jorku i, co za tym idzie, świata. Wydawali się dla siebie stworzeni. Takiej opinii trudno się przeciwstawić, no i zresztą po co to robić? Pomedytowawszy jeszcze chwilę nad tym zagadnieniem, lekko westchnąwszy, wstał z łóżka i podszedł do okna. Holograficzna projekcja ustąpiła miejsca realnemu obrazowi. Z apartamentu zajmującego ostatnie piętro Hotel des Artistes rozciągał się widok na Central Park. Był piękny letni dzień. U stóp Petroniusza falowało morze drzew. Na ścianach wieżowców po przeciwnej stronie parku billboardy wyświetlały właśnie reklamę proszku do prania. Spojrzał w lewo, w kierunku Pałacu Prezydenckiego. Jeszcze dziesięć lat temu w tym budynku mieściło się Muzeum Miejskie. Pięć lat wcześniej Petroniusz, który był już wtedy bardzo znany – to on wylansował w latach dziewięćdziesiątych „formy okrągłe” zamiast „prostokątnych”, stworzył kolejną, wielką kolekcję. Nawiązywała ona do strojów starożytnego Rzymu. Jej inspiracją były ilustracje widziane w dzieciństwie w książkach ojca, profesora historii sztuki na Harvardzie. Kolekcja odniosła olbrzymi sukces. Na świecie zapanowała moda na rzymski antyk. Nie tylko tak się noszono, ale i urządzano w tym stylu wnętrza, projektowano nowe budynki i jeżdżono do Rzymu po natchnienie. Przejmowano także ówczesne zwyczaje, a dokładniej – odkrywano ich podobieństwo do współczesnych. Jedną z ofiar tej mody stało się Muzeum Miejskie. Po wygranych wyborach w 2100 roku Garison postanowił uczynić je swoją siedzibą. Majestatyczna budowla idealnie pasowała do koncepcji władzy nowego prezydenta. Po rozbudowie w stronę Wielkiej Łąki i niezbędnych pracach adaptacyjnych, wprowadził się tam prawie rok później. Część eksponatów pozostała na swoim miejscu. Resztę przewieziono do Muzeum Postępu Ludzkości, które zajmowało budynki po byłej ONZ. Petroniusz, okrzyknięty przez media „arbitrem elegancji”, zaczął często bywać na prezydenckim dworze. Wkrótce stał się jedną z najchętniej widywanych tam osób. Lubiano jego dowcip i błyskotliwą inteligencję. Został „prawdziwym przyjacielem” Garisona, który radził się go w prawie każdej, nie tylko związanej z modą, sprawie. Jego rola była niewspółmiernie duża w porównaniu do piastowanego oficjalnie stanowiska konsultanta i nierzadko jego zdanie znaczyło więcej niż opinia któregoś ze strategów. Z tego powodu zapraszano go na posiedzenia rządu. Ostatnie przed wakacyjną przerwą miało się odbyć już za trzy godziny. Petroniuszowi nie chciało się na nie iść. Kilka podobnych do siebie tematów obrad i co najmniej kilkanaście osób, których zachowanie zna na pamięć: grzebiący ciągle w swym kompie minister wiedzy Michael Morris, ubrana jak zwykle na czarno Ananda Kein, świat rozwijający się zgodnie z planem, Globalny Wskaźnik Konsumpcji w normie i ostentacyjnie ziewający, nieogolony Garison. Nie pomoże nawet Rada Dwunastu, domagająca się nowych bodźców przyspieszających produkcję. Wszyscy będą już myślami w letniej rezydencji prezydenta w Vanderbilt lub na dzisiejszym przyjęciu z okazji wyjazdu. Odwrócił się od okna. Automatyczne drzwi w jednej ze ścian rozsunęły się. Wkroczył do wyłożonej prążkowanym marmurem wielkiej łazienki. W wannie pośrodku podłogi czekała na niego wonna kąpiel. W owych czasach wśród elity Nowego Jorku było w zwyczaju powierzanie każdej czynności dnia codziennego wyspecjalizowanym firmom. Obok wanny, w oparach wody, siedziały dwie nagie dziewczyny służebne, gotowe na każde skinienie Petroniusza. Były one pracownicami agencji obsługującej kreatora mody. Przywitał się. Dziewczyny z szacunkiem skłoniły głowy. Gdy wszedł do wanny, jedna z nich wsunęła się za nim i zaczęła nacierać mu plecy miękką gąbką. Druga skropiła mu włosy szamponem i zaczęła je delikatnie masować. Czuł, jak z każdą chwilą ogarnia go błogość. „Tego mi było trzeba” – pomyślał. Spojrzał w okrągłe lustro na suficie. Przejechał po włosach giętkimi palcami. Dotknął twarzy. Miał ładnie umięśnione i proporcjonalnie zbudowane ciało. Tak, w dalszym ciągu nie był podziwiany jedynie za swoją inteligencję i smak. Zachwycone spojrzenia służących to potwierdzały. Przymknął oczy. Dźwięk telefonu wyrwał go z kontemplacji. Na ściennym ekranie pojawiło się nazwisko Szymona O’Neila. Był to kuzyn jego dalekiej krewnej, generał i dowódca 21 Armii, zwanej „indyjską”. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miał dwanaście lat. Wychowywał go dziadek, emerytowany wojskowy. Kilka lat temu, kiedy Szymon kupił apartament w Dakota House, słynny kreator stał się jego przewodnikiem po towarzyskim świecie Nowego Jorku. Wprowadził go na salony. Od tamtego czasu czuł do młodego żołnierza słabość. Piękny i atletycznie zbudowany młodzieniec umiał bowiem zachować pewną miarę w folgowaniu swoim namiętnościom, co Petroniusz bardzo cenił. Na dodatek w głębi serca był romantykiem, co wręcz wzruszało jego protektora. – Witaj, Szymonie. Strasznie się cieszę, że cię widzę – powiedział, gdy twarz przyjaciela ukazała się na ekranie. – Witaj – odpowiedział Szymon. – Kiedy wróciłeś? – Dziś rano. Dostałem trzymiesięczny urlop. – Cudownie…! Co słychać? – Bez zmian. – Jak tam indyjskie kobiety? – Takie same jak wszędzie. – Naprawdę? Znałem kiedyś jedną dziewczynę z Kalkuty o oczach spłoszonej sarny. Oddałbym za nią tuzin tutejszych rozwódek. Szymon uśmiechnął się. – Nic się nie zmieniłeś – stwierdził. – Ciągle sobie dogadzasz… – Och, po prostu biorę kąpiel – odpowiedział Petroniusz, wstając z wanny. – A że lubię otaczać się pięknem? No cóż… – służące wycierały go puszystymi ręcznikami. – Nie potrafię inaczej… Wszedł do sali ćwiczeń, w której czekał na niego barczysty mężczyzna w koszulce. I tu, na ściennym ekranie, było widać twarz Szymona: – Wysyłasz mi wiadomości, że „nie czujesz się najlepiej”, a wyglądasz kwitnąco! – powiedział. Petroniusz położył się na łożu do masażu. Muskularny masażysta zaczął nacierać jego ciało olejkiem. – Raczej przekwitająco, drogi Szymonie. Starzeję się, wbrew pozorom, i tylko te zabiegi przywracają mi młodość. Nie mogę zasnąć, a gdy już zasnę, wstaję obolały i niewyspany. Lekarz mówi, że muszę się z tym pogodzić. Wyobraź sobie, że nawet byłem w tej sprawie u peruwiańskiego znachora. Podobno są najlepsi. Zapłaciłem 10 tysięcy za półgodzinną rozmowę, podczas której spojrzał mi w oczy i dał do powąchania wywar z jakichś ziół. Potem powiedział, że muszę go wąchać trzy razy dziennie i wierzyć, że mi pomoże. Wierzyć…! Rozumiesz? Ja mam wierzyć…?! Wącham zatem, ale niestety nie wierzę. Więc chyba mi nie pomoże… No, ale wykręciłeś się sianem. Spodobała ci się jakaś indyjska dziewczyna? – Powiedziałbym ci. – Zapewne ciągle szukasz swojego przeznaczenia? – Możesz nazywać to, jak chcesz. Przed wyjazdem z Delhi byłem u tybetańskiej wróżki, która powiedziała mi, że w moim życiu nastąpi wkrótce wielka przemiana z powodu miłości. – Bardzo się cieszę, choć tybetańskie wróżki nie są już modne. Mam nadzieję, że ta jedna ostała się, bo nie jest oszustką. Zresztą to bardzo prawdopodobne. Jesteś pięknym chłopcem a Nowy Jork jest miastem pełnym nienasyconych kobiet, które palą się do miłości. Petroniusz odwrócił się na plecy. Twarz Szymona pojawiła się na ekranie sufitu: – Wiesz, że nie o to chodzi. – A jeśli któraś z nich, to właśnie ta? Metoda prób i błędów jest najlepsza. – Nie w moim przypadku. – Powinieneś próbować aż do skutku. Chyba nie stałeś się odludkiem i wybierasz się na dzisiejszą ucztę? – Trochę się stałem i dlatego się wybieram. – No, to nie jest z tobą aż tak źle… Przy mnie jeszcze zasmakujesz życia. Z ekranu dobiegł odległy dźwięk gongu do drzwi. Szymon spojrzał gdzieś poza kadr. – To chyba weterynarz. Z Atosem jest coś nie tak. Wezwałem psie pogotowie – zaczął schodzić po schodach. – Stanley miał ich wpuścić. Pójdę zobaczyć, czy to nie oni. – Oczywiście. Ale co się stało? – Nie wiem, od rana wymiotuje. – Biedne psisko! – Masażysta skończył ujędrniać mięśnie Petroniusza i podał mu jedwabny szlafrok. – Zobaczymy się wcześniej, czy dopiero wieczorem? Wstał z leżanki, nałożył szlafrok i przewiązał go w pasie. – Właściwie to dzwonię, bo chciałem cię odwiedzić – odpowiedział Szymon, przekraczając jakieś drzwi. – Niestety wychodzę na posiedzenie rządu, ale mógłbyś mnie tam odprowadzić. – Dobra myśl. – A więc za godzinę w Central Parku, tam gdzie zwykle? – Świetnie. – Pa. Z sali ćwiczeń Petroniusz wszedł do salonu kosmetycznego. Czekały tam na niego dwie kolejne dziewczyny. Jedną z nich widział po raz pierwszy. Od razu zwrócił uwagę na jej długie, złote włosy i wpatrzone w niego zielone oczy. Pewnie zjawiła się w zastępstwie dotychczasowej fryzjerki. Szef wynajętej przez Petroniusza firmy czasami zmieniał kogoś z obsługi, ale zawsze czynił to w zgodzie z upodobaniami wielkiego kreatora. Petroniusz przywitał się. A gdy dziewczyny odpowiedziały mu uśmiechem i skinieniem głowy, powiedział, patrząc w kierunku złotowłosej piękności: – Jesteś nowa?