Czego nauczą nas ostatnie kataklizmy?

Jan Bereza
W ciągu ostatnich dwóch tygodni wiele rejonów kraju nawiedziły ulewne deszcze, grad niszczący uprawy w polach i podtopienia, którym nie oparły się nawet duże miasta. Straty materialne są nadal szacowane, ale należy dzisiaj zapytać, czego nauczą nas ekstremalne zjawiska klimatyczne, które w Polsce nie są czymś nieznanym. Bolesna nauka powinna nam uzmysłowić, jak niewiele zrobiliśmy, abyśmy byli na takie sytuacje możliwie najlepiej przygotowani.
W poniedziałek 10 czerwca najtrudniejsza sytuacja miała miejsce w powiatach proszowickim i krakowskim –w Posądzy koło Proszowic jedna osoba przywalił złamany konarem drzewa, a grunty rolne zostały zniszczone masami wody i gradem. Wcześniej zalane zostały ulice Warszawy i wielu miejscowości na Dolnym Śląsku. Ucierpieli rolnicy, wcześniej przecież poszkodowani przez wyjątkowo długą zimę. Chmura gradowa przyszła w poniedziałek około 19 wieczorem. Opady szły pasami szerokości po kilkaset metrów. Siła gradu była tak wielka, że na odkrytych polach warzywa i inne uprawy zostały po prostu zmłócone. Lodowe płachty grubości ok. 20 cm zalegały przy polach i w zacienionych miejscach do następnego dnia. Szczególnie wrażliwe są na takie uderzenia kul lodowych warzywa kapustne – kalafiory, papryka i kapusta zostały poszatkowane, a zboża zlane deszczem i przygniecione wichurą, która towarzyszyła nawałnicy. Pola po przejściu nawałnicy przypominają pobojowisko. Rośliny z podziurawionymi liśćmi, śmieci naniesione falami wody spływającymi w niższe partie pól, gładkie jak lustro grunty, z których woda zmyła wszystkie rośliny, połamane drzewa i drogi z naniesionymi błotami. Najlepiej uchowały się sadzonki schowane pod licznymi tutaj tunelami foliowymi, ale mimo to jedno z największych w Polsce zagłębi roślin kapustnych i hodowli kwiatów zostało mocno zniszczone. Wichury, ulewy i gra to nie są nieznane w naszej szerokości geograficznej zjawiska atmosferyczne. Faktem jest natomiast, że ostatnio ich częstość występowania i siła, z jaką się objawiają, są naprawdę duże. Cierpią na tym szczególnie rolnicy, którzy zdani są na łaskę i niełaskę sił natury. Czerwcowa fala katastrofalnych opadów deszczu i gradobicia, pokazała jednak słabe ogniwa zarządzania krajem. Mowa o tym, że w Polsce istnieje jakaś skoordynowana polityka zapobiegania atakom sił przyrody jest niestety czczym gadaniem. Boleśnie przekonaliśmy się o tym w ostatnich dwóch tygodniach. W zderzeniu z ulewami objawiła się słabość zarówno miejskich sieci kanalizacyjnych, jak i brak urządzeń wodno – melioracyjnych w terenach wiejskich. Nie jest bowiem do końca tak, że przy ulewach jesteśmy zdani na podtopienia domów a rolnicy na utratę dorobku pracy na roli całej rodziny. Słynna powódź tysiąclecia we Wrocławiu w 1997 roku udowodniła, że władza publiczna powinna lepiej wykorzystywać narzędzia rządzenia krajem, w jakie jest wyposażona. Pierwszy element profilaktyki to planowanie przestrzenne kraju i jednostek samorządu terytorialnego – w tym m.in. nie wyznaczanie terenów budowlanych na obszarach zalewowych. Tymczasem wystarczy popatrzyć na polskie miasta – duże i małe, jak blisko rzek pozwolono wybudować osiedla domków jednorodzinnych i bloki mieszkalne (przykład Wrocławia, ale nie tylko). Kolejny element profilaktyki to budowa wałów przeciwpowodziowych i urządzeń melioracyjnych. Mimo kilku dużych powodzi i kilkudziesięciu małych od powodzi w 1997 roku nadal wydaje się, że państwo polskie woli płacić odszkodowania niż te same pieniądze przeznaczać rokrocznie na regulację rzek i budowę zbiorników retencyjnych. Najtrudniej jest oczywiście pomóc rolnikom, uzależnionym od sił przyrody i pracującym na dużych obszarach. W planowej polityce państwa jednak i rolnik nie zostaje bez pomocy. Większa dbałość o rowy odwadniające drogi, odtworzenie kanałów i rowów melioracyjnych w polach to zadanie, o którym rzadko się mówi, tymczasem to od tych urządzeń zależy gdzie zostanie skierowana woda z pól i jak długo będzie stała powodując gnicie roślin. Na razie jednak o budowie wałów przeciwpowodziowych mówi się, a o urządzeniach melioracyjnych jeszcze rzadko wspomina. Na ziemiach polskich od wieków budowano stawy, groble, kanały nawadniające (które w razie potrzeby stawały się kanałami odwadniającymi) i niewielkie zbiorniki wodne – na potrzeby hodowli ryb albo małych urządzeń przemysłowych (młyny, tartaki itp.). W trudnych chwilach to one zatrzymywały masy wodne. To nie w nielicznych wielkich zbiornikach, ale w setkach małych stawów i grobli szukano ratunku przed powodziami. Dzisiejsze prawo skutecznie odstrasza inwestorów, którzy chcieliby zbudować własne budowle i obiekty wodne. Niezależnie od tego, czy byłby to zbiornik dla lokalnej hydroelektrowni, czy rybny staw hodowlany, liczba uzgodnień i potrzebnych papierów jest taka, że inwestor przed rozpoczęci budowy lub remontu zdąży posiwieć – z racji upływu czasu albo z racji kłopotów w jakie się wpędzi. Zniszczenia i zaniedbania w tej infrastrukturze skutkują więc dzisiaj tym, że woda nie jest w żaden sposób zatrzymywana i płynie tam, gdzie najłatwiej znajduje ujście – na pola i do domów. Efekty są więc takie, że od lat liczba powstających zbiorników wodnych, pełniących przecież funkcje retencyjne w okresie napływu dużej ilości wody, jest niewielka. To oznacza, że w ilości wody zatrzymanej na obszarze kraju, którą traktujemy jako element polityki gospodarczej kraju, jesteśmy na szarym końcu w Europie – daleko nam nawet do naszych południowych sąsiadów – Czechów czy Słowaków, o Skandynawii powszechnie wykorzystującej wodę do zaopatrywania gospodarstw domowych energią produkowaną w licznych i małych elektrowniach wodnych nawet nie ma co wspominać. W Norwegii, gdzie warunki naturalne są bardzo sprzyjające budowie elektrowni wodnych niemal cała energia elektryczna pochodzi z hydroelektrowni, ale istotne przy tym jest racjonalne zatrzymywanie wody w towarzyszących elektrowniom zbiornikom. Warto popatrzeć na to, jak wodą gospodarują inni, abyśmy z bolesnych lekcji ostatnich tygodni wyciągnęli wnioski na przyszłość.

JAB

 Zdjęcie: Darek Majewski/FORUM Źródło: www.pch24.pl
1 / 3